Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Ghost Busters

Podobnie jak “Beetlejuice”, film o ekipie pogromców duchów z Nowego Jorku to mieszanka sentymentu (dla mnie) i krindżu (nie tylko dla mnie). Dwie rzeczy dalej budzą mój entuzjazm - tytułowa piosenka oraz ładnie sfilmowane miasto, włącznie z budynkiem, w którym dzieje się lwia część akcji; wiem, to studio i karton, ale i tak lubię. Dla tych, co nie pamiętają - entuzjasta ezoteryki (Ramis), hochsztapler-podrywacz udający naukowca (Murray) oraz ten trzeci[1] (Aykroyd), nieco odklejony, od spraw technicznych zakładają firmę eksmitującą ektoplazmę, bo okazuje się, że mieście jest plaga duchów. Murray odwiedza mieszkanie atrakcyjnej klientki (Weaver), która uważa, że w lodówce ma przedwiecznego potwora, prowadzi z nią żenującą, pełną nieproszonych aluzji erotycznych rozmowę, ducha nie znajduje, ale temat wraca, bo Sigourney zostaje nawiedzona. Na plus - kiedy Murray odkrywa, że opętana Weaver nie do końca wie, co robi, jednak odmawia proponowanej aktywności łóżkowej zamiast rzucić się jak Reksio na szynkę. Rozwalając połowę Nowego Jorku i rzucając chwytliwymi tekstami, eksmitują zjawę, jeden chłopak dostaje dziewczynę, drugi (Moranis) nie. Dużo zielonkawego gluta, jedna zjawa dokonuje tzw. innej czynności erotycznej na Aykroydzie i to chyba tyle.

[1] W pewnym momencie zatrudniają też czwartego, mam wrażenie, że w ramach akcji równościowej, bo poza tym, że jest czarny i wnosi tzw. kąśliwe komentarze, to jest raczej zbędny.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 29, 2025

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj

« Na scenie i za sceną

Skomentuj