Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
[28-30.08.2020]
Berlin w czasie pandemii jest jak najbardziej przyjazny w ramach rozsądnych ograniczeń - trzeba maseczki we wnętrzach (i jest to przestrzegane, chyba że patrz poniżej[1]), w restauracjach goście są proszeni o podanie danych pozwalających na kontakt w razie zakażenia personelu lub współgościa. Nie wiem, czy można nie podać i zostać mimo to, nie miałam z tym problemu. Mieszkałam na Wilhelmstrasse, tuż przy Bramie Brandenburskiej i Pomniku Pomordowanych Żydów Europy, świetne miejsce do rozpoczęcia spacerów po centrum. Większość restauracji, w których jedliśmy, była w tym miejscu, bo traf chciał, że wylądowaliśmy w kulinarnym zagłębiu. Jak wspominałam na stories, w Viale dei Tigli kelner dosadził nas do zbierającej się właśnie przemiłej pani weterynarz z Kilonii, która przyjechała poprotestować przeciwko upadkowi demokracji (patrz poniżej[1]), więc pozostaliśmy ostrożnie przy small talku. Niebawem w restauracji pojawił się Gerhard Schröder, co nie wzbudziło mojej żadnej reakcji, albowiem mam prozopagnozję (TŻ mi wskazał i objaśnił), ale bardzo pobudziło pasywno-agresywną elokwencję jednej z pań przy stoliku opodal, na tyle mocno, że aż ją kelner pacyfikował; niestety nie zrozumiałam, czemu tym razem Kartagina powinna zostać zburzona.
Restauracje:
Rodzina obiecała mi - po chyba trzech latach, kiedy się to nie udawało - że wejdziemy na Siegessaeule latem, bez konieczności wleczenia ciepłych kurtek. I mimo że chęci były, to plany pokrzyżowała mi nie pandemia jako taka, ale [1] licznie zgromadzeni w sierpniowy weekend protestujący, którym maseczka kagańcem, a szczepionka narzędziem do wszczepienia chipa. Bo zapewne z powodu tłumów na kolumnę nie było opcji na spacer 270 stopni w górę (czy rodzina głośno emitowała radość? Ależ). Highlightem wyjazdu dla mojej córki był oczywiście widok jednego z demonstrantów, który podążał rześkim krokiem w kierunku Grosse Sterne obuty w sandały i z torbą-listonoszką na ukos. Przeczytajcie ostatnie zdanie ponownie, jest precyzyjne. Nie wiem, czy pomylił protesty z Love Parade, w każdym razie nie zmarzł, bo dzień był ciepły, a szedł krokiem dumnego kocura, więc nie przypuszczam, żeby spojrzenia mu robiły. Jako że cała okolica była zamknięta dla ruchu samochodowego, zrobiliśmy dużo kroków #pieszopomieście oraz trafiliśmy na przebogaty pchli targ na Str. des 17. Juni, gdzie sama się odciagnęłam od stołu z kilkudziesięcioma geometrycznymi wazonami ze szkła Murano (próbuję w minimalizm, ale cały czas żałuję!).
Celowo już uderzyłam na Schöneberg po kilka murali (i obiad, przy czym znalazłam must-have na kolejną wycieczkę, a konkretnie otwarte od 2/10/2020 Urban Nation Museum For Urban Contemporary Art) oraz na Steglitz, żeby zobaczyć budynek o dźwięcznej nazwie Bierpinsel (Piwny Pędzel). Do samego budynku nie da się wejść, ponieważ od kilku lat stoi opustoszały, po bezpośredniej okolicy też raczej trzeba ostrożnie, bo miejsce przypomina szalet. Ale jaki on jest śliczny! Ogromnie się cieszę, moja czarne serduszko się wzruszyło. Oraz to nie jest tak, że zawsze wszystko się udaje - szukając śniadania na podstawie polecanek evrdtrp nie udało mi się zjeść śniadania w Father Carpenter, bo nie dało się nigdzie zaparkować, a polecane Five Elephant Mitte okazało się pretensjonalną, hipsterską kawiarnią, gdzie - owszem - dobra kawa, ale do jedzenia przedrożone pieczywo francuskie i raczej na wynos, bo w środku blat i trzy stołki. Więc niekoniecznie jest tak, że warto wszystkim ufać. Mnie oczywiście należy, wiadomo.
[2] Georg Elser, człowiek, który prawie zmienił losy świata.
[3] A co można w Mall of Berlin? Można widoki, zwłaszcza z kładki na wysokości Gertrud-Kolmar-Straße, można Teslę, jak kto zasobny, ale można też pyszną herbatę Kusmi Tea, pachnące pianki kąpielowe w Rituals, czekoladki Lindta ze sklepu firmowego oraz zrobić zakupy #paperporn w Idee. I nie tylko, oczywiście.