W karcie stoi, że sałatka Mississipi zawiera sałatę, oliwki, ser feta i sos aioli. Nauczona smutnym a wieloletnim doświadczeniem, że pomidora można wetknąć do potrawy zawsze i wszędzie (sprawdzić, czy nie ma w deserze), pytam grzecznie, *co jeszcze* znajduje się w sałatce. Kelnerka patrzy jak na wodorost i objaśnia, że to, co jest w karcie. Winszuję sobie więc.
W przyniesionej sałatce oprócz "tego, co w karcie", znajdują się: kiełki, zwiórkowana marchewka, papryka, rzodkiewka i... tadam, mnóstwo pomidora. Zirytowałam się i zapytałam, wtf. Pani mi objaśniła, że kucharz mi sałatkę trochę wzbogacił i że jak *wzdech* sobie życzę, to zabierze do kuchni i mi tego pomidora powyciągają. Zdusiłam w sobie sugestię, skąd mogliby powyciągać. Kelnerka jednak zauważyła, że coś jest nie tak, poszła się naradzić do kuchni i wróciła z propozycją darmowej kawy bądź herbaty.
Okoliczności przyrody pominę. Kurtynę też. Szczęśliwie sałatka była (po wyjęciu sterty pomidorów) jadalna.