Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Będąc dobrą żoną, kupiłam mężowi pod choinkę kolorowe skarpetki i biografię Lemmy'ego Kilmistera (uprzedzając pytania, ze skarpetek też się ucieszył). TŻ więc, na fali sentymentu, na sylwestrowy wieczór znalazł film, którego najważniejszą cechą jest kameo Lemmy'ego; może to nie jest aż tak bardzo zła produkcja, ale raczej z dolnego centyla. Nie ratuje jej prawie goły Sandler i długowłosy Buscemi.
Frontman amatorskiego zespołu metalowego, Chazz (Fraser), usiłuje dopukać się do jakiejkolwiek wytwórni i zaprezentować im swoją demówkę. Niestety, nikt nie chce jej wysłuchać. Po kłótni z dziewczyną, która nieco uszkodziła go fizycznie oraz wyrzuciła z mieszkania wraz z płytami, zdesperowany wymyślił wtargnięcie do lokalnej rozgłośni radiowej i ubłaganie prowadzącego o zaprezentowanie ich taśmy, licząc, że to przyniesie wymarzony kontrakt płytowy. Oczywiście nie wszystko poszło dobrze, wraz z pozostałymi członkami zespołu (Sandler i Buscemi) niechcący wyciągają plastikowe pistolety naładowane ostrym sosem i biorą załogę stacji jako zakładników, transmitując porwanie na całe Los Angeles. Chcą tylko zaprezentowania swojego demo, ale ponieważ jest nagrana na taśmie do magnetofonu szpulowego, ulega zniszczeniu podczas próby emisji. Sytuacja się zaognia, studio jest otoczone setkami krzyczących fanów, policja się zbroi, w szybie wentylacyjnym przekrada się jeden z pracowników, a Chazz występuje żądaniami, które nagle popierają pracownicy radia, kiedy dowiadują się, że właściciel zamiast rocka planuje puszczać złote przeboje.