Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Seriale

Modern Family

Kolejny sitcom o rodzinie wielopokoleniowej; temat wyżyłowany do dna (a nawet czasem i z tym mułem, co pod dnem), a jednak cieszy. Przede wszystkim ze względu na to, że wrócił Al Bundy. Lubię też konwencję, w jakiej serial jest zrealizowany - mockumentary, niby-reportaż z przerwaniem akcji i komentarzem jednego z bohaterów prosto do kamery. Ślicznie jest skomponowany odcinek pilotowy, gdzie najpierw poznajemy wszystkie trzy rodziny, a dopiero na końcu okazuje się, jak są ze sobą spokrewnione (więc jak kto chce, to niech najpierw obejrzy, a potem czyta).

Jay ma dorosłą córkę i syna. Jego druga żona to młodziutka, czasem naiwna, a czasem całkiem sprytna, a do tego śliczna Kolumbijka - Gloria, z którą Jay wychowuje adoptowanego syna, Manny'ego. Córka Jaya, Claire ma nieodpowiedzialnego męża flirciarza i trójkę dzieci: głupiutką, ale śliczną Haley, bardzo inteligentną okularnicę Alex i syna Luke'a z ADHD. Syn Jaya, Mitchell, żyje w homoseksualnym związku z Cameronem i właśnie adoptowali wietnamskie niemowlę, Lily.

Trzy pokolenia, zawsze ktoś nie dogaduje się z kimś. Powstają krótkotrwałe koalicje między babcią a wnuczką, zięciem a teściem czy rodzeństwem, ale przez większość czasu wszyscy cierpią na problemy z komunikacją i artykułowaniem swoich potrzeb i problemów. Problemem może być wszystko - zazdrość o sąsiadkę, roztargnienie, obietnice naprawienia obluzowanego schodka, perfekcjonizm, punktualność, młoda żona, dziedzictwo kulturowe, akceptacja innej orientacji seksualnej czy sprzedaż samochodu.

I jak niespecjalnie lubię każdego z bohaterów oddzielnie (no, może poza Jayem z jego luzem i umiejętnością wyboru świętego spokoju; czy czuję się jak mentalna 60-latka? ależ), tak wszyscy razem są uroczą, nieobliczalną rodziną.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 21, 2011

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 3


Terriers

Dwóch prywatnych detektywów, którzy zarabiają na codzienny kawałek chleba tostowego z masłem orzechowym to jeden z amerykańskich filmowych banałów. Tyle że tu jest rozegrany genialnie. Hank Dolworth jest byłym policjantem po rozwodzie, Britt Pollack to były drobny złodziejaszek, teraz nawrócony na drogę prawa, acz z szerokim repertuarem sztuczek z czasów, kiedy nie był jeszcze zakonnicą. Obydwaj mają pokomplikowane życie uczuciowe, pracują dla znajomych i z polecenia, czasem porwą psa, czasem bzykną seksowną panią, czasem szukając córki kumpla trafią na mega aferę, gdzie trup się ściele, a kolega (oczywiście ciemnoskóry) z policji nie zawsze jest w stanie ich do końca wyciągnąć z szamba, w które wpadli. Do tego piękne okoliczności przyrody, błyskotliwe i niewymuszone dialogi, świetny drugi plan - była, acz ciągle kochana żona, narzeczona z kłopotami, genialna siostra w psychiatryku czy nerdzi z podsłuchami, namierzaniem adresów IP i różnymi niezbyt legalnymi sztuczkami.

W zasadzie to mogłabym jeszcze trochę powychwalać, ale znacznie lepiej to ode mnie zrobiło niekoniecznie [link nieaktualny] (stanowczo tylko protestuję przeciwko porównaniu San Diego z Kielcami; dude, tam jest muzeum lotniskowców, znaj proporcję!).

A teraz wszyscy dziękują telewizji FOX, która podpierając się magicznym słowem "oglądalność" pokazała serialowi kciuk w dół po pierwszym i jedynym sezonie.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 6, 2011

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Wallander. Mastermind

Mastermind to pełnometrażowy odcinek szwedzkiego serialu o śledztwach komisarza Wallandera. Zdecydowanie zyskuje w przeciwieństwie do serialu, zwłaszcza oglądanego na Polsacie, gdzie po reklamach zapominam, co było przed reklamami. Ktoś zaczyna manipulować Wallanderem, Lindą, Stephanem i Martinssonem, prowadząc ich do dziwnych śladów - oderwanej głowy manekina, wykrwawionych zwłok kobiety. Kiedy znika córka Martinssona, a Linda w wyniku dziwnego wypadku na strzelnicy traci wzrok, wszyscy na komisariacie zaczynają wierzyć Wallanderowi, że to nie przypadek, tylko ktoś ma metodyczny plan i dostęp do policyjnych danych. Wprawdzie mogłabym palcem pokazać, w których miejscach policja popełniła błąd czy zastanowić się, czy "Krafchik" to jugosłowiańskie nazwisko, ale spodobał mi się rozmach filmu i trzymająca w napięciu końcówka (koniecznie w starej fabryce).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 21, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 6


Glee

Próbowałam, słowo honoru. Trzy pierwsze odcinki były śmieszne. Historia amerykańskiego highschoola w oczach nauczycieli: seksowny nauczyciel hiszpańskiego zaczyna prowadzić szkolny chór, składający się z archetypowej bandy nieudaczników (gruba Afroamerykanka, gej w markowych ciuchach, chłopak na wózku, standardowa Azjatka, nielubiana w szkole prymuska). Niestety, do końca pierwszego sezonu chórzyści dalej są niepopularni, mimo że nieźle śpiewają i wygrywają nagrody. Byłam dzielna i przetrwałam do końca sezonu (finał, notabene, całkiem całkiem), ale podziękuję na przyszłość.

Irytuje tym bardziej, że jedzie po okrutnych banałach. Fajny nauczyciel ma głupią żonę, a w szkole iskrzy między nim a panią pedagog. W pani pedagog zakochany jest obleśny (choć o dobrym serduszku) trener futbolu, a do tego pani pedagog ma OCD i wyciera każde winogronko oddzielnie. Jest konflikt między fajnymi czirliderkami i futbolistami (amerykańskimi) a niepopularną młodzieżą. Najbardziej wredną i złośliwą osobą jest trenerka czirliderek, która jak dr Horrible w swoim notesiku (z braku bloga) notuje kolejne triumfy pognębienia szkolnego chóru, co ważniejsze frazy podkreślając wężykiem ("Drogi pamiętniczku! Dzisiaj zatriumfowałam nad tym niedorajdą nauczycielem hiszpańskiego", phleeze). Za chórzystami chodzi anonimowy zespół muzyczny, przygrywający na instrumentach do piosenek. Jedynym jaśniejszym i mniej sztampowym elementem jest hinduski dyrektor szkoły. Poza tym w każdym odcinku odbywa się przedstawienie i bohaterowie śpiewają kilka piosenek, a cała szkoła tańczy. Ja wiem, że to świetny motyw na jeden odcinek serialu, ale jednak nie na cały serial.

Nadaje się tylko na wypełnienie posuchy międzysezonowej.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 21, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1


Green Wing

YAHS = Yet Another Hospital Series. Ale to zupełnie nie szkodzi, bo mało medycyny, a dużo absurdu, klasyki brytyjskiego ministerstwa głupich kroków, trochę nieuniknionych podobieństw do "Scrubs", żartów słownych (częstokroć nieprzetłumaczalnych). Tak na marginesie cieszę się niezmiernie, że w zalewie seriali jeszcze odkrywam kolejny sprawiający mi tyle przyjemności.

Na oddział chirurgiczny (Green Wing, bo zielone fartuchy) trafia dr Caroline Todd (trochę mniej atrakcyjna, ale podobnie pechowa jak scrubsowa Elliot) i ląduje między cynicznym acz w środku miękkim jak kaczuszka doktorem Macartneyem (inteligentny i ironiczny rudzielec, zupełnie jak scrubsowy dr Cox) a anestezjologiem-erotomanem doktorem Secretanem (bardziej wyrachowana, acz równie bezpośrednia wersja scrubsowego Todda). Główną osią serialu jest życie uczuciowe Caroline, która zasadniczo jest zafascynowana doktorem Macartneyem, ale łatwo nią manipulować, co skrzętnie wykorzystuje dr Secretan. W tle dużo smacznych wątków pobocznych: ciapowaty Martin, który nie może zdać egzaminu na lekarza, również zakochany bez wzajemności w Caroline, psychotyczna administratorka i psycholog szpitalny Sue White, dla odmiany maniakalnie zakochana w rudowłosym doktorze Macartneyu, uroczo obłąkany dział HR wraz z dyrektorką, Joanną, cierpiącą na przerost libido, niechętnie uprawiającą poufne stosunki z radiologiem Alanem Stathamem (i nie tylko).

Do tego - mimo że absurd absurdem pogania - się wzruszam. Historia związku Caroline i "Maca" Macartneya jest pastelowa, urocza, wiktoriańsko niewinna i ciepła. Czułam ogromną niechęć do scenarzystów za utrudnianie bohaterom życia. Sam serial pozostawia spory niedosyt, na szczęście wątki są zgrabnie pokończone w finałowym pełnometrażowym Odcinku Specjalnym.

Chciałabym więcej.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 20, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 3


Flashforward

Czasem tak jest, że nawet fajny serial kończy się po pierwszym sezonie i nie szkoda. Flashforward (u nas zwany "Przebłyskami jutra") bardzo mi się spodobał na samym początku, ale szybko zaczęłam się bać, że wyjdzie z niego drugi "Lost" - z namnożeniem wątków, których nie da się logicznie poskładać na końcu, z rozwlekaniem akcji na kilka sezonów, po których już nikt nie pamięta, co było w pierwszym. Mimo sympatii więc, skończył się ładnie (może nie tak ładnie jak ostatni odcinek "Six Feet Under", ale też zgrabnie) i szybko.

6 października 2009 wszyscy ludzie na ziemi stracili świadomość na 2 minuty i 17 sekund. Efekty są tragiczne i spektakularne - zdemolowane miasta, rozbite samoloty, zginęło parę milionów ludzi. Podczas utraty świadomości ("zaćmienia") wszyscy śnili sen, pokazujący 2 minuty i 17 sekund przyszłości każdego z nich. Niektórzy nic nie widzą, co prawdopodobnie oznacza, że nie będą żyli za pół roku, niektórzy widzą wydarzenia, które zmienią ich przyszłość. W oddziale FBI w Los Angeles powstaje strona www, na której ludzie wzajemnie uzupełniają swoje wspomnienia z przyszłości. Agent specjalny Mark Benford w swojej wizji widział tablicę, na której widniały wyniki półrocznego śledztwa i przez cały serial oddział FBI podąża wszystkimi ścieżkami, współpracując z przypuszczalnymi choć mimowolnymi twórcami "zaćmienia" - naukowcami fizykami. Bardzo zgrabnie powiązane są ze sobą wątki poszczególnych bohaterów, praca i życie prywatne, śmierć i możliwość ocalenia. Niektórzy walczą z przeznaczeniem i próbują zmienić to, co widzieli w wizji, niektórzy traktują wizję jako przyszłość idealną i robią wszystko, żeby się spełniła. Trochę dramy, trochę kryminału, trochę - acz najmniej - sf. Mnie się podobało.

Trochę śmiesznostek. Oryginalnie akcja książki, na podstawie której był oparty serial (zaczęłam czytać, ale nie skończyłam, bo nie umiem z ekranu), dzieje się w CERN-ie, gdzie znajduje się jedyny na świecie Wielki Zderzacz Hadronów. W serialu cząstki zderzają się oczywiście w laboratorium w Stanach. Fizyków grają Jack Davenport (Steve z "Coupling") i Dominic Monaghan (hobbit z "Lost"), co nieodmiennie mnie bawiło, podobnie jak postać agenta Demetri, granego przez Johna Cho (ostatnio szerzej znanego jako Sulu z kinowego Star Treka, ale dla mnie nieodmiennie będącego tym azjatyckim dzieciakiem sikającym z balkonu na Stiflera w "American Pie" i skandującym "MILF, MILF" na widok matki Stiflera).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 27, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1