Więcej o
Maja
Słońce wyszło zza chmur przez chwilę o poranku, tworząc na niebie malownicze paski. Niestety, zanim zdążyłam wyjść z łóżka (a wierzcie mi, tłumaczenie aktywnemu o poranku dziecku, że mama i tata jeszcze trochę poleżą, zanim wstaną, trochę zajmuje), wszystko się wyszarzyło, wygładziło i zniechęciło. I już myślałam, że to by było na tyle, kiedy okazało się, że cała impreza odbywa się na Malcie.
Kadr dość niedbały, ale to sklejka panoramkowa; ale czy to nie wygląda jak kadr z "Pojutrze"? Jak widać, w tym roku z Malty nie spuszczono wody, sięgająca do drugiego brzegu płaszczyzna lodu wygląda lepiej niż pusty betonowy basen.
Bardzo lubię Taj India, mimo że z zewnątrz jest mało zachęcająca. W środku z roku na rok jest coraz lepiej. Zniknęły pozostałości jak po ośrodku WWP, zimne białe kafle i puste ściany. Są miękkie kolorowe kotary, haftowane złotem poduszki, metalowe słonie i wielbłądy ("Zobacz, ten ma na imię Lewy, a tamten Prawy") i huśtawka. Nie ryzykowałam, czy udźwignie mnie, ale doskonale dźwigała małą eksploratorkę, która jednak mimo wielkiej fascynacji ruchem wahadłowym wolała zrzucać poduszki, biegać po czerwonym dywanie i odkrywać, że na świecie są inne dzieci[1]. Wracając do huśtawki, nie mam specjalnej fascynacji orientem (ba, szczerze nie cierpię indyjskiej muzyki i mało poważam realizm w malarstwie, chociaż nie ukrywam, że lubię kolorowe indyjskie materiały), ale ta huśtawka, z podłużnymi poduszkami w kolorach turkusowo-pomarańczowo-brązowych to kwintesencyjka popołudniowego relaksu w cieple. Z uprzejmym młodym człowiek z wachlarzem, podającym w przerwie w wachlowaniu kolejną szklankę mango lassi.
[1] WTEM okazało się, że mała Pola spotkana przypadkiem w miejscu, do którego się wybraliśmy dość spontanicznie, urodziła się w tym samym szpitalu tego samego dnia i co najmniej dwa dni panny wrzeszcząc na sali pełnej drobiazgu, może nawet w sąsiadujących kontenerkach.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 9, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
malta
- Skomentuj
Którejś nocy zostałam poklepana po ramieniu przez zaspane stworzenie, stojące przy moim łóżku.
Kilka dni później obudziłam się i znalazłam na dywaniku pod łóżeczkiem zwiniętą w kłębek córkę, która chciała przyjść do naszego łóżka, ale pewnie się jej benzyna skończyła.
Kiedyś niesprytnie położyłam dziecko głową w stronę wyjścia i jakiś czas później się okazało, że WTEM zdziwione dziecko leży w łóżku już tylko częściowo.
Wczoraj wieczorem TŻ wyszedł z sypialni z dziwną miną, zapytał mnie, czy na pewno przeniosłam dziecko z naszego łóżka (gdzie usnęło) do jej łóżeczka, po czym okazał mi odziane w śpioszki z żyrafami stworzenie, leżące centralnie na naszym łóżku, daremnie macające okolicę w poszukiwaniu pluszowej żyrafki i poduszki. Przez sen.
Co dalej? Chodzenie po krawędzi dachu?
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 4, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Maja
- Komentarzy: 3
Wystarczy promień słońca, żeby wydobyć się z głębin mikro-depresji zimowej, powodowanej szarością i kolejnym przeraźliwym katarem, od którego wybucha mi mózg (a lubię swój mózg). Wprawdzie mróz był przeraźliwy, ale deszcz, który padał w Wigilię, zamarzł na wszystkich liściach, jagodach, gałązkach i igłach i miałam powód, żeby ze zmarzniętymi paluszkami przebijać się przez śnieg po kolana i zastygać w dziwnych pozycjach przy żywopłotach, krzewach i pod drzewami. Ciekawa jestem, czy jednym z pierwszych wspomnień Maja będzie mama, która czasem staje na jednej nodze, wydaje z siebie donośne słowo uznawane ogólnie za obraźliwe, kiedy spada jej aparat z ramienia i trafia w nos, kuca przy płocie czy kładzie się na trawie (tę część z expressis verbis wolałabym, żeby zapomniała, zresztą nos już mnie wcale nie boli). W każdym razie to był dobry dzień, zwłaszcza że kolejny skok rozwojowy ostatnimi czasy dał się nieco we znaki. Dzień budowania piramidy z klocków Duplo, mieszania kolejnej herbaty łyżeczką, szeroko zakrojonego głaskania kotów, uśmiechania i klaskania. Lukier. Dużo lukru.
GALERIA ZDJĘĆ (również z listopada).
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 26, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Skomentuj
(Pewnie powinno być tam, gdzie czasem gotuję, ale w zasadzie wzięłam i zrobiłam prawie literalnie według przepisu Szarlotka [http://cukierniczekreacje.blox.pl - link nieaktywny]).
Mam wiele kulinarnych zalet, ale nie należy do nich pieczenie ciastek. Przyznam, że nie boleję nad tym specjalnie, bo w sklepach jest dużo dobrego, a z pieczenia jako takiego lubię dwa etapy - czytanie przepisu i wyjmowanie gotowych ciastek z piekarnika. No ale grudzień, śnieg sypie, TŻ z dzieckiem poszli na sanki, to czas najwyższy wykrzesać z siebie trochę przedgwiazdkowego nastroju. Więc pokrzesałam, miażdżąc kardamon w moździerzu i dosypując nieco skórki pomarańczowej, albowiem jako osoba sprytna skorzystałam z wczorajszych doświadczeń Hanki [2019 - link nieaktywny]. I miałam wielką uciechę, kiedy okazało się, że ulepione kulki z ciasta wyglądają jak psie bobki (myślę, że z ciut sprawniejszym manualnie dzieckiem można lepić, bo kulki nie muszą być ładne, a ciasto dość przyjemne w dotyku, tylko mocno tłuste). A potem uciechy mniej, bo wyszło, że kulki wcale się nie rozlały w śliczne owalne placuszki, tylko zostałyby kulkami, gdybym nie rozpłaszczyła ich łyżką. I mimo krótszego pieczenia wyszły przeraźliwie kruche i suche. Ale, jak wspomniałam, nie czuję do pieczenia ciast specjalnej namiętności i wzajemnie.
Ale są dobre, żeby nie była nasza krzywda.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 19, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 3
Przez ostatnie trzy dni nie wychodziłam z domu, irytując się czekaniem bądź patrzeniem na czynności Złotych Rączek (i zupełnie serio chcę niniejszym pochwalić firmę SPAW, która już po raz kolejny czyni cuda, ratując mnie przed zimnem i zarośnięciem brudem, a do tego zatrudnia sympatycznych i kompetentnych pracowników, którym zależy), więc tym bardziej ucieszyłam się po pierwsze z dnia wolnego od zamieszania związanego z pracami budowlanymi, po drugie z tego, że na Rynku trwał Festiwal Rzeźby Lodowej. Jakoś zrósł mi się z grudniowymi świętami na tyle, że bez chociaż jednego rzutu oka na cudności wycinane piłą, nożem, tasakiem czy przygrzewane żelazkiem mam poczucie niekompletności w grudniu. Tym bardziej się cieszę, bo wygrała jesienna rzeźba z liśćmi, która mi się podobała najbardziej.
Mimo że zimno było obrzydliwie, a śnieg zmienił stan skupienia z iskrzącego puchu na szarobiałą breję, Rynek zimą jest miejscem uroczym. Tłum uśmiechniętych ludzi, stoiska z pajdą chleba ze smalcem ("z dodatkami?", po czym nagle się orientuję, że na chlebie ląduje smażona kiełbacha, cebula i ogórki kiszone), grzanym winem, pasiastymi sweterkami z Ameryki Południowej, dużo dzieci i miłych psów (tu pozdrawiamy panią od trochę większej Mai i biszkoptowej Bezy). I zaciszna Cafe Behemot z nowym szyldem (kot mruga oczami!), gdzie dziecko moje rozpostarło swój urok i pozyskało misia od właściciela (boję się myśleć, co będzie pozyskiwać za parę lat, mrugając kilometrowymi rzęsami i zarzucając złotymi loczkami).
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 12, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 5