Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Dzień dziecka. Miasto prześciga się w organizowaniu niepłatnych i płatnych uciech dla dzieci i nawet nieco dla rodziców. Portale się licytują - tu 13 miejsc, w których Coś Się Dzieje, tam z kolei 14 rozrywek. Świetnie, radość mą duszę nie do końca cyniczną zalała, ale jednak cały czas mam takie nietrudne pytanie - czemu nie może być tak co weekend?
Wprawdzie madame od rana nie współpracowała, ale bańki mydlane na Gołębiej i parę innych drobnych przekupstw pozwoliły na przejście przez Jarmark Francuski i wyjść pachnącym mydłem, kiełbasą czy słodyczami.
Kiedy TŻ oznajmił, że kupuje bilety na przedstawienie z bajkami, nie spodziewałam się, że to ja się przeniosę w dalekowschodni świat baśni. W historie o małym wielbłądzie, Aiszy, której umarła matka i Jasmin, której zaginęła córka Varda. I wcielę się w rolę widza nie tyle spektaklu, co benefisu jednej aktorki, która tańczyła pod sceną, skakała, śmiała się i czekała na moment, kiedy będzie spróbować instrumentów. A zwłaszcza talerza. Bo żeby talerz zabrzmiał, trzeba mieć rozmach i pałeczkę, najlepiej owiniętą gałgankiem. Spektakl na dzień matki (to był mój trzeci dzień matki!) przygotowała grupa Baśnie Właśnie - bosonoga dziewczyna o pięknych włosach i dwóch niesamowicie utalentowanych chłopaków, też boso, za to wyposażonych w zestaw świetnych, prostych instrumentów, dzięki którym łatwo można się było znaleźć na morzu czy na pustyni. A nawet w Japonii. Podobało mi się, chcę na następne takie, żeby posłuchać baśni i patrzeć, jak moja córka chłonie historie. I komentuje; nie wiem po kim to ma, zupełnie.
Na przedstawienie poszliśmy do budynku, o którym już kiedyś pisałam - na pierwszym piętrze kamienicy na Nowowiejskiego 8 mieści się wegetariańska kawiarnia Stara Baśń. Wysokie wnętrza z białą stolarką, na ścianach zasiedlony skrzatami Poznań, w barze fantastyczne ciasta i dobra kawa. Bogato wyposażony kącik dla dzieci i scena, na której można być kim się chce, zwłaszcza jak ma się 3 lata i 3/4. Bo to w niedzielę było, ale potem pojechałam na wschód i mi się nie składało.
Wyjątkowo udało mi się dotrzymać danej sobie obietnicy, bo z tym u mnie przeraźliwie krucho, i pojechałam obejrzeć poznańskie wydanie Restaurant Day. Cała rodzina zachwycona - Maj grzebała w piasku i skakała na kanapie, TŻ dostał wegańskie ciasto z rabarbarem i Fritz Kolę, a ja widok na sporą część mojego poznańskiego startu - Wartę, most Rocha i Politechnikę Poznańską. W KontenerART (-arcie?) byłam po raz pierwszy i chyba polubiłam mimo tymczasowości miejsca (a może właśnie dzięki temu?). Na piasku, rozsypanym między kolorowymi kontenerami, na paletach i oponach, kłębił się tłum dzieci, psów i dorosłych w różnym wieku. Ludzie w mieście chcą być razem, chcą przestrzeni bez samochodów, tylko na relaks. I to jest to miejsce. Scena, na której można skakać, bębny do bębnienia i jedzenie, którego nie można dostać gdzie indziej. Idea Restaurant Day jest taka, że otwiera się restaurację na jeden dzień i sprzedaje coś, co się przygotowało - ciasta, przekąski, warzywa, hummus, kanapki. I ta idea do mnie bardzo przemawia. Następna odsłona 18 sierpnia, polecam.
A dzisiaj byłam na pikniku na Cytadeli, ale ponieważ wczoraj pojawiła się urocza przygodówka z nawiedzoną posiadłością, to zrobiłam tylko lemoniadę truskawkową. I kupiliśmy wraz ze współpiknikowiczami pizzę w Umberto. To był nader świetny piknik.
[5.05.2013]
Kiedy już się przejedzie przez nadnoteckie łąki i jeziora, w Białokoszu można zatrzymać się na bardzo przyzwoity obiad oraz wybiegać zmęczoną jeszcze chwilę temu zstępną[1] w pełnym stokrotek i mniszków parku. Można też urządzić wesele i spędzić weekend przy jeziorze, co kto lubi.
Z pałacem miałam pewien dysonans poznawczy, zwłaszcza z zewnątrz. Opatrzyła mi się polska architektura willi opartych na bogatej tradycji ziemiańskiej, nawet jeśli właścicielowi bliżej było do ziemianki, w której bez względu na wielkość bryły kolumny i trójkątny fronton musiał być. Musiałam się przestawić mentalnie, że to właśnie jest ten kawałek, z którego były kopiowane elementy, a nie odwrotnie. Tak czy tak, najlepiej oglądać go w pełnym słońcu[2], a nie - jak za pierwszym razem rok temu - w szarej mżawce (zdjęcie dolne).
[1] Mogłabym napisać kiedyś esej o wpływie trampoliny i wyciągu do zjeżdżania ze starych skrzynek po napojach na przypływ energii i zmianę postawy z ogólno-upierdliwej ze szczególnym zaangażowaniem na emocjonalnie stabilniejszą. Kiedyś.
[2] Przeczytałam o tym ostatnio w uroczym poradniku, jak nie fotografować. Moje ulubione porady to 12, 15, 20 i 70. Kwestię kiełbasy ucinanej pod kątem 45 stopni muszę przeanalizować, ale nie mam aktualnie kiełbasy.