Więcej o
Listy spod róży
Wielka, górzysta, monumentalna, gorąca, słoneczna i trzykolorowa. Żółtawy beż suchych krzewów, szarawa ciemna zieleń drzew i szaro-piaskowe skały. W górę, w dół, na szczytach wiatraki; kilkaset czy kilka tysięcy wiatraków na jednej plantacji robi wrażenie. Czasem domy na szczytach gór. I pośrodku tylko kilkupasmowa 14 stanowa na północ. Nie dziwię się, że Mormoni miewali tu jakieś objawienia, bo upał i pustka po horyzont sprawia, że zaczyna się wypatrywać sępów[2] (kto wymyślił sępa na pustyni?), a drzewa nabierają kształtów ludzkich[1]. Fabryki, które wyglądają na opuszczone. Niekończące się pociągi, czasem tak samo szaro-żółte jak reszta pustyni. I silna chęć wtopienia się w krajobraz (a może by tak to wszystko pierdzielnąć i pojechać na Mojave?). Królowa jest zachwycona, a na następny raz pojedzie szukać ghost towns (imaginujcie sobie, jest tam miejscowość Kelso).
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Mimo wszystko pierwsi osadnicy musieli dokładać do upału jakieś grzybki, bo trzeba dużej dozy wyobraźni, żeby w Yucca brevifolia zobaczyć modlącego się proroka.
[2] Czy na Mojave są sępy? Czy raczej el condor pasa?
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 15, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
usa, mojave, lancaster
- Komentarzy: 3
Nie ma co ukrywać, człowiek dorosły jest w stanie do pewnego stopnia zapanować nad swoim rozszalałym konsumpcjonizmem, dzieci - nie. Dlatego zdecydowanie nie polecam wybierania się do Sea Worldu w San Diego z dziećmi (zwłaszcza kilkoma), bo grozi to bankructwem. Jeśli mi ciężko było wyjść stamtąd bez pluszowej płaszczki (a sporo dorosłych wychodziło np. z pluszową orką długości dwóch metrów), to co powiedzieć o hordach dzieci zróżnicowanych etnicznie, które chciały: cotton candy (ichnia wata cukrowa, od naszej różni się tym, że jest niebieska i różowa, nie robi jej pan patykiem w maszynie, tylko jest w woreczkach, a porcja jest na całą rodzinę[1]), kubeczek z rekinem, czapeczkę, piżamkę i ręczniczek z pingwinem, wielkiego pluszowego Elmo i loda! Park jest do bólu amerykański i nastawiony na czesanie kieszeni na każdym kroku, ale i tak warto - przyjemna symulacja lotu helikopterem, orki, delfiny i pingwiny, a w roli wisienki na czubku zjazd rollercoasterem do wody. Przed wejściem twierdziliśmy, że - haha - jak się podniesie ręce, to będzie fajniej, ale po podjechaniu na rampę i rzucie oka w dół byliśmy już raczej przyczepionymi do poręczy lemurami (choć głośnymi), a niedawno oglądany strip Wullfmorgenhaltera bynajmniej nie pomagał.
Poza tym trochę ciepło. Tak z gatunku "piecze mnie skóra po pół godziny na świeżym powietrzu". Nie dziwię się, że miś polarny miał relaks.
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Coraz mniej się dziwię, że ten kraj produkuje ludzi w rozmiarze 5XL. TŻ twierdzi, że to mutacja genetyczna, ja jednak pozostaję przy tezie, że to efekt wpierdzielania porcji jak dla słonia i popijania dwoma litrami coli czy inne słodkiej lury.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 15, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
usa, san-diego
- Komentarzy: 4
Podczas gdy w głowie formatowała mi się notka o tym, czemu niezbyt podobało mi się Los Angeles, a w San Diego i owszem, aparat poinformował mnie, że karta zawierająca zdjęcia z plaży i 2-godzinnym rejsie po porcie w San Diego i okolicach (tak, z lwami morskimi i lotniskowcem typu Nimitz) straciła formatowanie i nie jest czytalna. Dlatego jak na razie zdjęć nie będzie, a w przyszłości - jak da Bogini i partia.
Wjeżdżając do Los Angeles, wszystkie wyrazy zaczynające się od "la", czytałam z francusko-hiszpańska. Wyjeżdżając, przestawiłam się na czytanie ich jako "el ej". Zważywszy na to, że LA ma ponad 3,5 miliona mieszkańców, nie licząc nielegalnych imigrantów, turystów, studentów i tych wszystkich kelnerek, które tak naprawdę są aktorkami, ale w restauracjach tylko dorabiają do czasu znalezienia roli, ciężko jest przebić się przez ruch uliczny. Jak dla mnie wystarczyło wykreślić listy kilka pozycji, żeby uznać miasto za zaliczone: strzelić sobie zdjęcie pod napisem "Hollywood" (oczywiście w strategicznej odległości, bo zbliżanie się do napisu jest zabronione), przejechać się Sunset Blvd (bez rewelacji, ot - aleja z palmami) czy Hollywood Blvd (o, już znacznie lepiej), a na koniec przejść się przez Union Station.
San Diego z kolei doskonale dowodzi, że kreacjoniści się mylą. Człowiek wyszedł z wody, a na pewno jest przystosowany do życia plażowego. A przynajmniej ja. Mogę spędzić na plaży dowolny czas bez poczucia tracenia czegokolwiek ważnego. Zbieranie muszli jest Dobre. Wchodzenie i wychodzenie z wody jest Dobre. Chowanie znalezionych muszli za pasek majtek jest Dobre, acz Nieskuteczne (bo wypadają). Odwijanie trawiastych glonów z kostek u nóg jest Nieskuteczne (bo i tak kolejna fala je z powrotem zawinie). Wchodzenie na glony w kształcie kaczych łap jest Zabawne (acz grozi poślizgnięciem się). Karmienie ptaków orzeszkami jest Zabawne (białe łapią w locie, gołębie podchodzą na bezczela i kradną z pojemnika, a większe szaro-brązowe chodzą jak ostatni frajerzy i jojczą, że też by zjadły). Woda jest przeraźliwie słona, bałtycka kojarzy mi się raczej ze smakiem gorzko-słonym. I anegdotka. Na plaży przez chwilę miałam wrażenie, że uczestniczę w prześladowaniu czarnoskórego chłopca przez białoskórego równolatka, ale szybko wyjaśniło się, że biały goniący czarnego z okrzykiem "Monster, monster" nie prześladuje go, tylko daje znać innym, że przyjechało dziewczę z ciężarówką napoju izotonicznego "Monster" i rozdaje puszki spragnionym plażowiczom.
Rundka po porcie w San Diego jest kawałkiem dobrze spędzonego czasu. Po stronie południowej pełen przegląd statków Marines i piękny widok na Coronado Bridge, po północnej - lwy morskie, panorama miasta i lotniskowiec Nimitz z sześciotysięczną załogą, kinem i własnym kodem pocztowym na pokładzie. No szkoda, że Państwo tego nie widzą - wszystko dzięki niesprawnej karcie SD, taka jej plastikowa mać.
Dla podkręcenia jakości wypowiedzi dodam też, że Tijuana nocą wygląda zza granicy niesamowicie. Ale nie chciało nam się przekraczać granicy meksykańskiej, bo jakoś nie mam zaufania do wąsatych celników. Jutro jedziemy zwiedzać delfiny i orki.
Los Angeles - GALERIA ZDJĘĆ.
PS Ile punktów lansu daje wrzucenie na n-k fotki z Hollywood?
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 13, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
san-diego, usa, los-angeles
- Komentarzy: 6
W zasadzie to nie planowaliśmy zatrzymywać się w Santa Barbara, ale ostatecznie po dłuższej przejażdżce El Camino Real (gdyby to była książka Nienackiego o przygodach Pana Samochodzika w Kalifornii, pojawiłby się tu przypis, że ECR to Droga Królewska, wiodąca wzdłuż zachodniego wybrzeża Kalifornii, a w odległości dnia jazdy konno znajdują się kolejne punkty misyjne, po latach przekształcone w miasta; na szczęście nie jest to Pan Samochodzik, a po szczegóły ciekawi mogą się udać do wikipedii) stwierdziliśmy, że warto rozprostować nogi w nieco innej formie niż przystanek na autostradzie (który wzbudził zaniepokojenie stróża prawa). I było warto - Santa Barbara jest prześlicznym turystycznym miasteczkiem z główną State Street, na której jest wszystko, czego człowiekowi do szczęścia trzeba (Borders, Barnes & Nobles, MAC i Starbucks), a nawet więcej, bo na samym końcu jest plaża i molo. Uczę się w praktyce, jakie różnice są między quesadillą, tacos, tostadą czy enchiladą. Niestety, nie zawsze jest kawior, bo w przypadkowo znalezionym w GPS-ie pensjonaciku Cheshire Cat Inn nikt nie otworzył (wyobrażacie sobie? mieszkać w krainie Alicji?), choć może to i dobrze, bo ceny mają słone.
Pocieszyłam się nieco hotelem Holiday Inn Express, w którego recepcji czeka na podróżnego szary kot.
Na ulicy spotkałam dziwnego człowieka, potencjalnego następcę Katarzyny Kozyry - na szczęście z żywą piramidą. Brakuje mi ciepłego kociego futra, mruczącego na kolanach.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 11, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
usa, santa-barbara
- Skomentuj
Było takie urocze i jednocześnie smutne opowiadanie o Paszczaku, który kochał ciszę. Myślę, że odnalazłby się w Santa Cruz po sezonie. Puste karuzele, molo ze smętnym wędkarzem, siedzącym zaraz obok napisu "No fishing or crabbing", pozamykane restauracyjki i plaża z majaczącymi w dali spacerowiczami. Też pewnie by się gorzko uśmiechnął na widok całej sterty zakazów, bo podobno na tym polega mieszkanie w Krainie Wolności, że każdy może przygotować swój własny zestaw zakazów.
Z drugiej strony nie spodobałyby mu się foczki, które poza tym, że mają głębokie i smutne spojrzenia, są dość wrzaskliwe i natarczywe. Chociaż, sądząc z numerków, jak najbardziej policzalne.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 11, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
usa, santa-cruz
- Komentarzy: 3
Wygląda jak nasze Mielno, tylko że nie tłucze się tu Radek Majdan z policją, jest księgarnia Borders z pełnym wyborem seriali na DVD (ale "Dead like me" znowu nie mieli) i "Jesus action figure" (z ruchomymi rączkami). Dwa kina, kilkanaście restauracji, a w żadnej nie ma typowej ryby (hinduska, uhm). Sklep z fetyszystycznymi ciuszkami dla znudzonych plażowiczów po sezonie. Hipisi w średnim wieku tańczący i śpiewający na ulicy, a zmęczeni życiem panowie i złota młodzież proszący o ćwierć dolara na kawałek pizzy. Koszulka "I amsterdam" udowadnia, że z orientacją ogólnoeuropejską nie jest źle, bo wiedzą, że Amsterdam to stolica Holandii.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 10, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
santa-cruz, usa
- Komentarzy: 2