Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu


Los Angeles / San Diego

Podczas gdy w głowie formatowała mi się notka o tym, czemu niezbyt podobało mi się Los Angeles, a w San Diego i owszem, aparat poinformował mnie, że karta zawierająca zdjęcia z plaży i 2-godzinnym rejsie po porcie w San Diego i okolicach (tak, z lwami morskimi i lotniskowcem typu Nimitz) straciła formatowanie i nie jest czytalna. Dlatego jak na razie zdjęć nie będzie, a w przyszłości - jak da Bogini i partia.

Wjeżdżając do Los Angeles, wszystkie wyrazy zaczynające się od "la", czytałam z francusko-hiszpańska. Wyjeżdżając, przestawiłam się na czytanie ich jako "el ej". Zważywszy na to, że LA ma ponad 3,5 miliona mieszkańców, nie licząc nielegalnych imigrantów, turystów, studentów i tych wszystkich kelnerek, które tak naprawdę są aktorkami, ale w restauracjach tylko dorabiają do czasu znalezienia roli, ciężko jest przebić się przez ruch uliczny. Jak dla mnie wystarczyło wykreślić listy kilka pozycji, żeby uznać miasto za zaliczone: strzelić sobie zdjęcie pod napisem "Hollywood" (oczywiście w strategicznej odległości, bo zbliżanie się do napisu jest zabronione), przejechać się Sunset Blvd (bez rewelacji, ot - aleja z palmami) czy Hollywood Blvd (o, już znacznie lepiej), a na koniec przejść się przez Union Station.

San Diego z kolei doskonale dowodzi, że kreacjoniści się mylą. Człowiek wyszedł z wody, a na pewno jest przystosowany do życia plażowego. A przynajmniej ja. Mogę spędzić na plaży dowolny czas bez poczucia tracenia czegokolwiek ważnego. Zbieranie muszli jest Dobre. Wchodzenie i wychodzenie z wody jest Dobre. Chowanie znalezionych muszli za pasek majtek jest Dobre, acz Nieskuteczne (bo wypadają). Odwijanie trawiastych glonów z kostek u nóg jest Nieskuteczne (bo i tak kolejna fala je z powrotem zawinie). Wchodzenie na glony w kształcie kaczych łap jest Zabawne (acz grozi poślizgnięciem się). Karmienie ptaków orzeszkami jest Zabawne (białe łapią w locie, gołębie podchodzą na bezczela i kradną z pojemnika, a większe szaro-brązowe chodzą jak ostatni frajerzy i jojczą, że też by zjadły). Woda jest przeraźliwie słona, bałtycka kojarzy mi się raczej ze smakiem gorzko-słonym. I anegdotka. Na plaży przez chwilę miałam wrażenie, że uczestniczę w prześladowaniu czarnoskórego chłopca przez białoskórego równolatka, ale szybko wyjaśniło się, że biały goniący czarnego z okrzykiem "Monster, monster" nie prześladuje go, tylko daje znać innym, że przyjechało dziewczę z ciężarówką napoju izotonicznego "Monster" i rozdaje puszki spragnionym plażowiczom.

Rundka po porcie w San Diego jest kawałkiem dobrze spędzonego czasu. Po stronie południowej pełen przegląd statków Marines i piękny widok na Coronado Bridge, po północnej - lwy morskie, panorama miasta i lotniskowiec Nimitz z sześciotysięczną załogą, kinem i własnym kodem pocztowym na pokładzie. No szkoda, że Państwo tego nie widzą - wszystko dzięki niesprawnej karcie SD, taka jej plastikowa mać.

Dla podkręcenia jakości wypowiedzi dodam też, że Tijuana nocą wygląda zza granicy niesamowicie. Ale nie chciało nam się przekraczać granicy meksykańskiej, bo jakoś nie mam zaufania do wąsatych celników. Jutro jedziemy zwiedzać delfiny i orki.

Los Angeles - GALERIA ZDJĘĆ.

PS Ile punktów lansu daje wrzucenie na n-k fotki z Hollywood?

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 13, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: san-diego, usa, los-angeles - Komentarzy: 6


Kocia Santa Barbara

W zasadzie to nie planowaliśmy zatrzymywać się w Santa Barbara, ale ostatecznie po dłuższej przejażdżce El Camino Real (gdyby to była książka Nienackiego o przygodach Pana Samochodzika w Kalifornii, pojawiłby się tu przypis, że ECR to Droga Królewska, wiodąca wzdłuż zachodniego wybrzeża Kalifornii, a w odległości dnia jazdy konno znajdują się kolejne punkty misyjne, po latach przekształcone w miasta; na szczęście nie jest to Pan Samochodzik, a po szczegóły ciekawi mogą się udać do wikipedii) stwierdziliśmy, że warto rozprostować nogi w nieco innej formie niż przystanek na autostradzie (który wzbudził zaniepokojenie stróża prawa). I było warto - Santa Barbara jest prześlicznym turystycznym miasteczkiem z główną State Street, na której jest wszystko, czego człowiekowi do szczęścia trzeba (Borders, Barnes & Nobles, MAC i Starbucks), a nawet więcej, bo na samym końcu jest plaża i molo. Uczę się w praktyce, jakie różnice są między quesadillą, tacos, tostadą czy enchiladą. Niestety, nie zawsze jest kawior, bo w przypadkowo znalezionym w GPS-ie pensjonaciku Cheshire Cat Inn nikt nie otworzył (wyobrażacie sobie? mieszkać w krainie Alicji?), choć może to i dobrze, bo ceny mają słone.

Pocieszyłam się nieco hotelem Holiday Inn Express, w którego recepcji czeka na podróżnego szary kot.

Na ulicy spotkałam dziwnego człowieka, potencjalnego następcę Katarzyny Kozyry - na szczęście z żywą piramidą. Brakuje mi ciepłego kociego futra, mruczącego na kolanach.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 11, 2008

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, santa-barbara - Skomentuj


Santa Cruz po raz drugi

Było takie urocze i jednocześnie smutne opowiadanie o Paszczaku, który kochał ciszę. Myślę, że odnalazłby się w Santa Cruz po sezonie. Puste karuzele, molo ze smętnym wędkarzem, siedzącym zaraz obok napisu "No fishing or crabbing", pozamykane restauracyjki i plaża z majaczącymi w dali spacerowiczami. Też pewnie by się gorzko uśmiechnął na widok całej sterty zakazów, bo podobno na tym polega mieszkanie w Krainie Wolności, że każdy może przygotować swój własny zestaw zakazów.

Z drugiej strony nie spodobałyby mu się foczki, które poza tym, że mają głębokie i smutne spojrzenia, są dość wrzaskliwe i natarczywe. Chociaż, sądząc z numerków, jak najbardziej policzalne.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 11, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, santa-cruz - Komentarzy: 3


Santa Cruz

Wygląda jak nasze Mielno, tylko że nie tłucze się tu Radek Majdan z policją, jest księgarnia Borders z pełnym wyborem seriali na DVD (ale "Dead like me" znowu nie mieli) i "Jesus action figure" (z ruchomymi rączkami). Dwa kina, kilkanaście restauracji, a w żadnej nie ma typowej ryby (hinduska, uhm). Sklep z fetyszystycznymi ciuszkami dla znudzonych plażowiczów po sezonie. Hipisi w średnim wieku tańczący i śpiewający na ulicy, a zmęczeni życiem panowie i złota młodzież proszący o ćwierć dolara na kawałek pizzy. Koszulka "I amsterdam" udowadnia, że z orientacją ogólnoeuropejską nie jest źle, bo wiedzą, że Amsterdam to stolica Holandii.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 10, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: santa-cruz, usa - Komentarzy: 2


Stinking Rose

Brzmi jak tytuł kiepskiego pornola, ale to bardzo przyzwoita (acz nieco specyficzna) restauracja. Mieści się na 325 Columbus Avenue, przecznicę za księgarnią City Lights Publishing, znaną głównie z tego, że czytywał tam swoje książki Kerouac (na głos publiczności, bo raczej nie po to, żeby sobie przypomnieć, co napisał). Restauracja jest specyficzna ze względu na specjalność - jej motto to "We Season Our Garlic with Food!", a chyba jedynymi podawanymi potrawami bez czosnku są napoje. W menu stoi, że miesięcznie zużywają ponad 3000 funtów czosnku i jestem w stanie w to uwierzyć.

Do świeżo pieczonego pieczywa dodawana jest pasta ze świeżego czosnku, roztartego z oliwą i pietruszką, a dla tych, co jednak się świeżego zapachu boją, jest Bagna Calda - ciepły pieczony słodki czosnek z oliwą i anchois (przyznam, że widok miseczki z kilkudziesięcioma ząbkami jest porażający). Nasz kelner wyglądał jak szczuplejszy Angelo Batista z "Dextera", a wnętrze to koszmar dla minimalisty - sufit obwieszony setkami butelek po chianti, a na ścianach setki czarno-białych zdjęć (ja cały czas jestem na rozdrożu między minimalizmem a przepychem i jednak na razie strona "dużo dużo ładnie" jeszcze wygrywa). Poza czosnkiem w słoikach, oliwą czosnkową i innymi przetworami z czosnku można dostać też koszulkę, więc BTDTGTT z prześlicznym napisem "Got garlic?" taką samą czcionką co thinkgeekowa koszulka z napisem "Got root?".

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 9, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: san-francisco, usa - Komentarzy: 3


Na polowanie, służbowo

Nie ukrywam, że uprawiam głównie turystykę spożywczą. Frustruję się, czytając na takim chocoblogu o rzeczach, których w Polsce nie uświadczysz, a ponieważ raczej nie lubię się frustrować, poszłam sobie do lokalnego spożywczego poszukać czegoś ładnego. I wprawdzie biało-miętowych M&M-sów nie znalazłam, ale odkryłam M&Ms Premium, w sześciu smakach i kolorach (z miętowym na czele, a jakże). Nie ukrywam jednak, że wprawdzie ze słodyczy najbardziej lubię boczek (tutaj - beef jerki albo ostatnio odkryte Beef Steak Nuggets), ale w San Francisco są dwa miejsca, które każdy słodyczożerca musi odwiedzić.

Pierwszy to sklep firmowy z czekoladami Ghirardelli. Lubię wszystko z nimi związane - od eleganckiego opakowania, po gładką słodycz tego, co w środku. No, nie wszystko - przeraził mnie fakt istnienia czekolady gorzkiej 100% kakao, co jednak jest sporym overkillem jak dla mnie oraz - czym rozśmieszyłam pana rozdającego czekoladki w sklepie - podziękuję za czekoladę ze słonawym masłem orzechowym.

Jak widać, sezon na Halloween w pełni. Nie żeby to w czymś przeszkadzało, pomarańcz ładnym i ciepłym kolorem jest. Na marginesie - sklep firmowy na Stockton (naprzeciw Applestore'a) nie jest najlepiej wyposażonym sklepem. Znacznie fajniejszy wybór zabawnie pakowanych zestawów i pudełek jest w sklepie na Fisherman's Wharfie, do tego - mimo stricte turystycznej okolicy - wcale nie specjalnie droższy.

Drugą moją amerykańską mekką są żelki jelly-belly. Nie wiem, co mnie bardziej urzeka - smaki (najbardziej zaskakująco smaczny jest Buttered Popcorn) czy kolory - cała paleta, a do tego niektóre w ciapki. Ponieważ nie ma sklepu firmowego w San Francisco, będę musiała pojechać do fabryki w Fairfield, bo fasolki jelly belly w masie muszą robić imponujące wrażenie. Czyżbym zaczynała myśleć jak Willy Wonka?

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 9, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: san-francisco, usa - Komentarzy: 2


Google trochę łże

Ale wybaczam. Bo raptem kazało wysiąść z autobusu 6 przecznic wcześniej i trochę się zgubiliśmy w dziczy. Takiej dziczy, co to się tyłek podciera liśćmi (jeśli ktoś podciera); a bez metafor to na straszliwych suburbiach, gdzie widok człowieka na rowerze jest zbawieniem. Okazało się, że od strasznych suburbiów do wejścia do zoo jest rzut beretem i poczułam się jak Stanley na widok Livingstone'a (albo odwrotnie). Zoo jest bardzo, bo i tygrysy z młodymi, sjesta u lwów i leniwy biały[1] niedźwiedź, który ma luz czy inne lemury[2]. Tylko mam żal, bo zamiast upału, na który się pieczołowicie przygotowałam za pomocą skąpej przyodziewy, nagle zrobiło się srogo zimno, więc kolejne przystanki oznaczały zakupy kolejnej porcji odzieży. W zoo - t-shirta z tygrysami (co zmotywowało mnie do przejścia na plażę, żeby zamoczyć nogi w lodowato zimnym oceanie[3] bez szczękania zębami). Na Fisherman's Wharfie - bluzy z krabem dla TŻ. Normalnie czuję się przez pogodę zmuszana. W każdym razie - ocean jest intrygujący (i ma czarno-granatowy piasek).

I mimo że dupa mi odpadła z zimna na Golden Gate, to jednak chapeaux bas. Most naprawdę budzi ogromny szacunek, mimo że wieje, nieledwie deszcz zacina i wilki wyją, a szczyty filarów spowija mgła[4]. Ponieważ na czas wyjazdu zrezygnowałam z South Beach (przykro mi, ale ponieważ punkty na wyjeździe liczą się podwójnie, nie jestem w stanie sobie niczego odmawiać, bo mi się należy jak psu zupa), przeszłam na dietę 2000 kroków (by Wonderwoman). Przejście prawie 3 km (nie wspominając błądzenia przed zoo i rundki po zoo) daje mi punkty ulgowe na następne kilka dni.

[1] Trochę na tyłku zielony, bo tak na oko glony go porastały.

[2] Nie wyginaly śmiało, tylko spały. Co za upadek.

[3] Wheee! Moczyłam nogi w oceanie!

[4] Oczywiście reszta miasta i okolic ma piękną pogodę, tylko zoo i Golden Gate nie. Zmowa.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ Zoo i z Golden Gate.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 8, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: san-francisco, usa, ogrod-zoologiczny, zoo - Komentarzy: 6


Tramwajem po mieście, czyli siła przypadku

Do dzisiaj nie rozumiem ani siły tytułu, ani niesamowitego powodzenia, jakie w całych Stanach budzi sztuka "Tramwaj zwany pożądaniem". Ok, młody Marlon Brando to było ciacho, ale chyba tylko neurotyczne Amerykanki polecą na bucowatego Polaka w t-shircie bez rękawów. Natomiast doskonale rozumiem, że otwarty drewniany tramwaj ma ogromny fun factor, zwłaszcza jeśli konduktorem jest elokwentny, krzyczący, śpiewający i zaczepiający wszystkich. Kiedy tramwaj podjeżdża Stockton pod stromą górę albo zjeżdża z góry, to jest ten czas, kiedy wszyscy krzyczą. Że turystyczna komercha? Phi.

Zawieszam się w sklepie z czekoladkami Ghirardeliego, bo - proszę pana - tu wszystko jest smaczne. Intryguje mnie zarówno czekolada gorzka 100% kakao, jak i część asortymentu związana z nadchodzącym wielkimi krokami Halloween (nic to, że dopiero 1. dekada września). Kupuję kolejny t-shirt z wykładanym kamyczkami napisem San Francisco. Wybieram z menu melonowe mojito, co kelnerka kwituje radosną informacją, że dzisiaj wszyscy to wybierają. I nic nie muszę.

A co do przypadku - po śniadaniu i południowym moczeniu się w basenie pod apartamentem (hot tub jest przerażająco gorący) i sjeście udajemy się krokiem szybkim w kierunku tramwaju, którym chcemy pojechać na Fisherman's Wharfa w celu zachodu słońca, popatrzenia na foki i spożycia połówki killer craba. Przechodzimy koło Starbucksa na rogu 3rd i Market, kiedy rozlega się gromkie "Hej, Krzyżaniaki!". Tak, spotkać w San Francisco szefa z żoną to jednak jest pewne wyzwanie.

GALERIA ZDJĘĆ.

PS Czyż to nie przedni pomysł nazwać publiczną pralnię "The missing sock"?

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 7, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: san-francisco, usa - Komentarzy: 2


Czas odmierzany kawami

... milk and sugar, please. W podróży wolę kawę, bo trudniej ją zepsuć niż herbatę (spróbowałam w samolocie i miałam za swoje, bo była przeohydnie gorzka).

Pierwsza w Poznaniu, przed odlotem. Babcia w telefonie jak zwykle twierdziła, że niepotrzebnie jadę, bo i po co, jak również nie wydawała się zbyt uspokojona faktem, że brak wiadomości ode mnie to dobre wiadomości, a jakby coś się stało, to by trąbili w mediach.

Druga w Starbucksie we Frankfurcie. Jest coś nierealnego w siedzeniu na wygodnym fotelu z "Trylogią nowojorską" Austera na kolanach, bo mimo że nie podoba mi się/nie czuję/nie rozumiem, co czytam, to wciąga na tyle, że czuję się bardziej elementem historii z książki niż czekającą na samolot Zuzanką, patrzącą kątem oka na rozmawiające Niemki - nijaką szatynkę z pogryzionymi nogami i ładną blondynkę, podobną do Małej Asi. Nierealny wydaje mi się też Hindus z tatuażem w kształcie pająka, zaczynam zastanawiać się, czy nie zaczynam zasypiać, kiedy informują, że pasażerowie linii United Airlines proszeni są do Gate C. Idę, mimo że do odlotu pozostała godzina, słusznie zresztą, bo chętni do wlecenia do Land of Free muszą odstać swoje w kilku kolejkach, odpowiadając na kolejne pytania ludzkiej weryfikacji (nie, nie spuszczałam wzroku z mojej torby, sama ją pakowałam, a wszystkie rzeczy należą do mnie, nie, nie mam zielonej karty, ale miło, że pan pyta; mam ochotę opowiedzieć pani sprawdzającej moją kartę pokładową, że widziałam na lotnisku dwa psy - większego z napisem Therapiehund na uprzęży i mniejszego systemu szczotka, opisanego dla odmiany jako Schmutzhund).

Trzecia nad Cieśniną Daviesa, nad którą przelatuję koło 22. Przysypiam nad "Letherheads", ale co jakiś czas budzi mnie współpasażerka, bo chyba ma silną chęć rozmowy. Jest dość afektowaną malarką z Eugene, Oregon i wraca po kilku miesiącach w Europie. Chce rozmawiać o Cyganach, świadomości politycznej w Polsce (bo nie wolno nam myśleć, że wszystko jedno, jak jest wszystko jedno, to ludzie głosują na Busha, a powinniśmy pamiętać o Wałęsie). Ale tak naprawdę to chyba chce odreagować frustrację faktem, że mimo zakupu biletu w Lufthansie nie przysługuje jej na pokładzie United darmowy alkohol. Do lądowania schodzimy nad Zatokę podczas zachodu słońca, w słuchawkach studyjny "Epic" Faith No More; może to egzaltacja, ale podoba mi się zestawienie tego, co widzę z góry, siły Boeniga 777, który łagodnie siada na pasie startowym i słyszę w słuchawkach:

Can you feel it, see it, hear it today?
If you cant, then it doesnt matter anyway
You will never understand it cuz it happens too fast
And it feels so good, its like walking on glass
Its so cool, its so hip, its alright
Its so groovy, its outta sight
You can touch it, smell it, taste it so sweet
But it makes no difference cuz it knocks you off your feet

Kolejne kawy już w San Francisco. Poranek z tajemniczym TŻ w Starbucksie na 3rd, zaraz obok apartamentów, w których mieszkamy. Zaczynam uczyć się smalltalka, który w wersji niewyrafinowanej składa się z chrząknięć, uhmów i aha-ahań, bo ważne, żeby rozmówca wiedział, że słuchamy. Poznaję na nowo szybko miasto, nie potrzeba mapy, wystarczy znać adres, pod który się idzie; uporządkowanie geometryczne ulic i podział numeracji na przecznice pomaga. Podczas kolejnego śniadania na Market Street wyjaśniam turystom, że do Union Square tędy i że jest tam Nordstrom. Dziś z kupionym po drugiej stronie ulicy bajglem z serkiem czosnkowym, lodową kawą (i pożyczonym od TŻ iPodem) poszłam na trawę do Yerba Buena Art Center (na które mówimy Yerba Mate Social Club). Lubię, że nikt nie zwraca uwagi na to, co inni robią. Starsze Azjatki uprawiały Tai Chi, młoda dziewczyna tańczyła dookoła swojego koca. Tutaj my name is Susan (odpytują o to, jak zamawia się w barkach jedzenie, bo potem pani krzyczy "Garlic bagel for Susan, here you are darling, take care and have a nice day" i mimo że wiem, że to służbowa uprzejmość, to i tak mi jest miło) i ze słuchawkami w uszach mogę nucić sobie "Summer breeze makes me fell fine, blowing through the jasmine in my mind" (albo zrobić psa z głową w dole, chociaż może w bluzce z dużym dekoltem to nie jest najszczęśliwszy pomysł świata?). Miałam przez chwilę tezę, że popularność słuchania na ulicy to obrona przeciw zaczepianiem przez innych, ale teza sfalsyfikowała mi się po wyjściu z Macy's, kiedy to zaczepił mnie młody ciemnoskóry mężczyzna i stwierdził, że wyglądam naprawdę pretty (dla ścisłości dodam, że był młody, trzeźwy i nie chciał ode mnie zwyczajowych 25 centów).

Q. zauważył, że na moich zdjęciach nie ma ludzi. Ciągnie mnie do pokazywania świata pustego? Robię zdjęcia, na których są ludzie, ale potem zostają na twardym dysku, a pokazuję te, na których nie są głównym elementem. Wolę fotografować zwierzęta. Dzielę się resztką bajgla z ptakami i idę wmieszać się w kolorowy tłum na upalnej Market Street.

GALERIA ZDJĘĆ: lot + Embarcadero, 3rd i Market Street i Yerba Buena Center.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 6, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, san-francisco - Komentarzy: 6