Więcej to miałaś erekcję Nortona.
Ja dostałem studium narcystycznego zaburzenia osobowości, doceniłem sztuczki formalne, ale nie poruszył.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Kilka tytułów nagrodzonych bądź nominowanych do Oskara mnie zmyliło, przyznaję. Okazały się ciekawe, nowatorskie, zwyczajnie fajne. Na szczęście "Birdman" przywrócił mnie do pionu - jest to film absolutnie zbędny, wyżęty z czegokolwiek, nie pozwalający na zawieszenie oka na czymkolwiek poza kwestiami formalnymi[1] czy pozafabularnymi[2].
Aktor, grający naście lat temu w kasowych filmach o superbohaterze (tu oczko do widza, bo Michael Keaton i Batman, nawet czas się zgadza), teraz usiłuje za własne (i przyjaciół pieniądze) wystawić na Broadwayu sztukę z lat 40. Miewa delirkę, ponieważ nadużywał i nadużywa, nie może się dogadać z córką (również po odwyku) ani z kochanką, ma pretensje do świata i siebie, że przestał być sławny. Czasem wydaje mu się, że jest naprawdę superbohaterem i że może siłą woli strącić wazon albo coś. Tyle że niekoniecznie.
Obiecywali mi dekonstrukcję suberbohatera, obiecywali komedię, moralitet nad zmarnowanym na pogoń za błahą karierą życiem. Dostałam nieudacznika w kryzysie wieku średniego, który zatrzasnął się w gaciach poza teatrem i został sławny, bo przedefilował speszony przed tłumem z komórkami w rękach. Nuda, nuda, nuda. Nie idźcie tą drogą.
[1] Najlepszy film 2014 roku tylko dlatego, że kręcony bardzo długim ujęciem? Meh.
[2] Świetne zdjęcia. Świetni aktorzy. Świetna muzyka. Czasem goły tyłek i białe majtki. Tylko zabrakło czegoś więcej.