Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Gra tajemnic

Ładna, romantyczna historia o Alanie Turingu i miłościach jego życia - Christopherze ze szkoły i maszynie deszyfrującej. Zupełnie nie interesuje mnie (dobra, kłamię, godzina na wikipedii oraz doskonale pamiętam podobny risercz przy Connie Willis i Cryptonomiconie) na ile film jest zbieżny z rzeczywistością, czy Polacy dostali należyte miejsce w historii; lubię zasygnalizowaną oryginalnym ("imitation") tytułem zgrabną parabolę, która powstała z połączenia kryptografii, ukrywanego z powodu epoki homoseksualizmu oraz ewidentnego Aspergera bohatera. Cumberbatch ma niesamowity zmysł do grania neuronietypowych geniuszów, nie ukrywam, że patrzenie ma jego ostrą twarz było przyjemnością samą w sobie.

Da się zrobić nienudny film z kryptografią, w którym informatyka nie jest powodem do złośliwego wyśmiewania (emacsem przez sendmail).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 6, 2015

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Chappie

Ja wiem, że #jestemstaraimamzazłe (oraz jestem inżynierem), ale czasem trudno mi w oglądanych filmach nie znajdować podobieństw do filmów, które już widziałam. "Chappie" to zlepka "Robocopa" (robot-policjant), "Krótkiego spięcia" (zyskuje świadomość i odkrywa świat) i "Mad Maxa" (a rzecz się dzieje w post-apokaliptycznym RPA, gdzie gangi walczą między sobą i w środek walki wpada ten świadomy robo-policjant. który wcale nie jest przekonany, że przestępcy są źli).

Zlepek wyszedł całkiem fajnie, chociaż pół filmu zżymałam się, że robot uczy się jak dziecko, po czym nagle pstryk i ma w głowie całą wikipedię, ale do komunikowania się z komputerami dalej używa klawiatury, a nie złącza USB. Aktorzy mocno nietypowi - geek-Hindus oraz raperzy z RPA, mówiący prześlicznym akcentem i ghetto-speakiem, ja. Mocnym punktem pewnie miały być gwiazdy - tnąca budżety CIO Sigourney Weaver i demoniczny CTO Hugh Jackman, ale tu akurat zupełnie nie błysnęli (chyba że Jackman gołymi łydkami, bo miał taki fashion statement, że chodził w krótkich spodenkach).

PS Zuza - Ogród 0:1 - wkopałam wielkim wysiłkiem i z pomocą Majuta dwie paczki cebulek (żonkile i hiacynty), pozostało kolejnych sześć, na które potrzebuję męskiej ręki i solidnej łopaty. Albo miotacza płomieni.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 4, 2015

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Louie

Jak już macie dość gładkich seriali o ludziach pięknych, którym w życiu się ostatecznie zawsze układa mimo drobnych niepowodzeń i są skazani na sukces, to zawsze jest "Louie" - serial "komediowy" o 42-letnim rozwodniku, w dużej mierze autobiograficzny (chociaż, oczywiście, granica między rzeczywistością a scenariuszową kreacją jest rozmyta). Louie jest stand-uperem, opowiada na scenie przerażająco zabawne historie o tym, jak to jest być nieatrakcyjnym singlem bez specjalnych perspektyw w Nowym Jorku. W życiu tło tych historii już nie jest specjalnie zabawne, raczej gorzkie, nawet biorąc po uwagę komediowe przerysowanie - niechciany i przypadkowy seks, kontakty z dziećmi po rozwodzie, próby budowania kariery (kilkuodcinkowy cykl o udziale w "Late show" jest dość dramatyczny). Louie jest cyniczny i obserwuje świat bez optymizmu, ale to nie jest tak, że podejmuje same złe decyzje, zwyczajnie tak się składa. Na randce w ciemno jest zmuszony do seksu oralnego, podczas wizyty u zaprzyjaźnionego lekarza jest upokorzony i wyśmiany, jeździ z programem rozrywkowym w miejsca, gdzie niespecjalnie jest widownia. Współczucie miesza się z poczuciem żenady i podziwu, bo jednak rzadko kto jest w stanie się przyznać do masturbacji, spędzenia połowy życia w łóżku i braku celu.

Na boku bardzo podoba mi się kwestia, jak to Amerykanie ładnie określają, heritage aktora/twórcy. Louis C. K. jest z pochodzenia Węgrem, wychowywał się w Meksyku, a C. K. to sposób zrozumiałego dla Amerykanów zapisu nazwiska Szekely.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 28, 2015

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Rescue me

11 września 2001. Początek kryzys dla całego świata, Nowego Jorku oraz dla FDNY, która przy ratowaniu ludzi z walących się wieżowców straciła 343 strażaków. Tommy Gavin przeżył, ale stracił kuzyna (oraz prawie 100 znajomych) i mimo mijających lat nie daje sobie rady z życiem po ataku. PTSD, alkohol, seksoholizm (wierzcie mi, nic tak nie działa na panie, jak chudy tyłek i odznaka strażaka), bójki oraz wizje - rozmowy z umarłymi, czasem z Jezusem i Matką Boską, nie są jednak tak groźne jak nieustająca żądza pokazania, że jest odważny. Rodzinie (żona + trójka małoletnich dzieci, ojciec i wuj - emerytowani strażacy) to się niespecjalnie podoba, więc atmosfera jest napięta. Napięta jest też atmosfera w Drużynie 62, w której pracuje Tommy, kiedy okazuje się, że sypia z wdową po zmarłym kuzynie, co nie wpisuje się specjalnie dobrze w plan pomagania rodzinom zmarłych strażaków. Sama ekipa w remizie to również barwna zbieranina - głosiciel teorii spiskowych o 9/11 Portorykanin Franco Rivera, z ciągotami do awansu oraz pań, Ken "Lou" Shea - sierżant, koneser kulinarny (ze znaczącą nadwagą) i lowelas, obdarzony ciętym językiem, Sean Garrity - niezbyt inteligentny strażak z kompleksem małego penisa, Mike Silletti - początkowo "świeżak", również niezbyt mądry, za to z ciągotami homoseksualnymi i Bill "Needles" Nelson - szef ekipy, pyskaty, ale szanowany. Od pewnego momentu w ekipie pojawia się drugi Sean - Czarny Sean Johnston - również elokwentny, a do tego zaczyna sypiać z córką Tommy'ego.

Przez 7 sezonów (93 odcinki, długo - oglądałam z przerwami prawie dwa lata, ale warto!) przeplata się umiejętnie tragedia (i to taka, że siedzę przez ekranem, patrzę na napisy i kiwam się z myślą "tym razem przesadzili") i komedia. Scenarzyści wspinają się na wyżyny, dialogi w remizie zmiatają z nóg, zwłaszcza jeśli uczestniczy w nich Lou lub - z drugiej strony krzywej Gaussa - Garrity i Silleti. To jeden z najlepszych seriali obyczajowych, jakie widziałam.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 11, 2015

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Kultowe kino amerykańskie dla młodzieży (2)

Nie żebym była zdziwiona jakością "Dziewczyny z komputera" ("Weird Science", 1985), bo już film kiedyś widziałam i zdecydowanie był to film z kategorii #4morons. Ale jednak. Dwóch nerdów (Hall, klasycznie obstawiający wszystkie młodzieżowe role i drugi, całkiem gładki jak na nerda, ale z komputerem) chciałoby poznać bliżej jakieś fajne panny, ale co chwila szkolne osiłki[1] robią im psikusy, które skutecznie niweczą ich szanse towarzyskie. A to ściągają im spodnie, a to oblewają lodowatym napojem. Z tej rozterki młodzieńcy siadają przed komputerem, ładują dyskietkę 8 cali, podłączają się do sieci rządowej przez telefon w celu uzyskania większej mocy i za pomocą plastikowej lalki, danych wsadowych (wkładanych do niszczarki^Wskanera zdjęć z czasopism, również Einsteina dla podniesienia inteligencji) modelują sobie pannę. Większa moc obliczeniowa konieczna jest, bo tej tego nie da się wymodelować z wielokątów dużych piersi, a bez dużych piersi jak bez ręki. Żeby wszystko zadziałało, wkładają na głowy białe staniki w rozmiarze namiot i bęc - wychodzi dziewczyna z komputera, Lisa[2]. Poza tym, że obłędnie piękna, (jak na lata 80.) elegancka, to jeszcze ma chytry plan, jak sprawić, ze nieśmiałe prawiczki przygarną do wątłych piersi rozwijające się panny. Jest dzika impreza pod nieobecność rodziców (przypadkowo pojawiający się dziadkowie zostają zamrożeni i zamknięci w szafie[3]), podczas której alkohol się leje, są panny, a dla podniesienia prestiżu młodzieńcy konstruują drugą dziewczynę z jeszcze większymi piersiami, ale ponieważ zapomnieli podłączyć lalkę, budują ogromną rakietę ziemia-ziemia (niestety, bez piersi). Lisa ratuje sytuację, mimo że w wyniku przepięcia wicher zmian wywiewa wszystkie meble, przemalowuje kuchnię na niebiesko, a grającą na fortepianie czikę wyciąga z domu przez komin bez przyodziewy.

[1] Robert Downey Jr. w roli szkolnego osiłka (który również nie waha się założyć biustonosza na głowę) warty jest wszystkich pieniędzy, chociaż - umówmy się - wygląda jak siuch i daleko mu do dzisiejszej formy.

[2] I jak w przypadku RDJ wiek czyni cuda, tak w przypadku pięknej wtedy Kelly LeBrock niestety nie.

[3] Wątek nie został zakończony, nie wiadomo, jak ich z tej szafy wyjęli.

Z tego samego roku są "Ognie Św. Elma" ("St. Elmo's Fire"), w których na równi z samym filmem znana jest tytułowa piosenka (nie, nie dziękujcie, po tygodniu przestaniecie nucić). Tym razem to historia dla nieco starszych - siódemka przyjaciół kilka miesięcy po zakończeniu college'u (czyli bardziej studentów niż licealistów) odkrywa, że dorosłe życie jest przereklamowane. Kirby (Emilio Estevez) usiłuje zdobyć względy nieco starszej od niego pięknej pani doktor (Andy McDowell), ale okazuje się, że nie bardzo ma co zaproponować poza uporem. Alec i Leslie bardzo się kochają, chociaż ona nie chce wychodzić za niego za mąż, a on ją zdradza na każdym kroku. Leslie chce robić karierę jako projektantka, Alec wolałby, żeby była niepracującą żoną aspirującego polityka (wprawdzie jest demokratą, ale pracuje w biurze republikanina, pecunia non olet). Kevin (Andrew McCarthy) próbuje zostać dziennikarzem, ale nie może nic wartościowego napisać, bo się kocha w Leslie. Jules (Demi Moore) wspina się po szczeblach kariery w korporacji, ma mieszkanie[1] na kredyt, bogate życie intymne (również z prezesem), ale z powodu niekończących się imprez wspieranych narkotykami nie panuje nad swoim życiem. Niepozorna Wendy, córka bogatych Żydów, uparcie pracuje w Pomocy Społecznej, mimo wielokrotnych sugestii ojca, że mąż i dziecko. Woli kręcić się koło uroczego lekkoducha saksofonisty, Billy'ego (Rob Lowe[2]), który wprawdzie ma żonę i malutkie dziecko, ale nie jest w stanie utrzymać żadnej pracy, o wierności nie wspominając. Takie "Reality Bites" 10 lat wcześniej, niestety w entourage'u lat 80. (się pali w biurze, się nosi przeraźliwie oversize ubrania, a na głowie fryzowane gofrownicą sianko z obowiązkową spineczką lub cieniowaną fryzurę pod garnek); o tym, czy przyjaźń rzeczywiście może przetrwać.

[1] Zaprojektowane przez projektanta-geja, całe RÓŻOWE z neonami.

[2] Jak RDJ im starszy, tym lepszy, tak młody Rob Lowe - cud miód i orzeszki.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 1, 2015

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Kultowe kino amerykańskie dla młodzieży (1)

Znęcona reklamą chyba na AleKino, wymogłam na TŻ-ie (prosił, żeby zaznaczyć, że nie był to jego inicjatywa) przegląd tzw. kina kultowego z lat 80.

"Beztroskie lata w Ridgemont High" (1982, "Fast Times at Ridgemont High"), zajmujące wszędzie w rankingach wysokie miejsca, okazały się być absolutnie bez fabuły, za to bogate w topless. I jak na początku topless był młody długowłosy Sean Penn w roli wiecznie naćpanego surfera-luzaka, tak potem topless były też panie - młodziutka Stacy (Jennifer Jason Leigh, wtedy jeszcze młodzieżowo pulchniutka) i Linda (Phoebe Cates). Elementy horroru wprowadzała stylówa - panie z opaskami w stylu Pat Benatar, szpilki + skarpetki z koronką u pań czy ażurowe podkolanówki u panów (również obecne w scenach intymnych); na ścianach plakaty z gołymi paniami. 15-letnia (ale mówi, że ma 19) Stacy pracuje w pizzerii w mallu i w zasadzie to nie ma planów poza tym, że chciałaby spróbować seksu, bo koleżanka mówi, że wszyscy to robią i to nic takiego. Więc próbuje, najpierw z przypadkiem poznanym gładyszem podobnym do Richarda Gere'a, potem próbuje z zakochanym w niej kolegą, ale kolega jednak zwiewa przed aktem, a potem z kolegą kolegi. Ponieważ to bujny czas przez ogłoszeniem informacji o AIDS, nikt nie używa prezerwatyw, ale to nie szkodzi, bo nawet jeśli przydarza się z przypadkowego stosunku ciąża, to jest Free Clinic, gdzie za $150 można się problemu pozbyć, ważne tylko, żeby ktoś potem odwiózł do domu. Seks też, umówmy się, nie wiadomo czemu jest popularny, bo nie zawiera gry wstępnej, uwodzenia, flirtu, czegokolwiek - tylko sam akt, a a trwa w porywach do kilku minut (a czasem mniej). Co mnie zasmuciło - mall w Ameryce AD 1982 wygląda dokładnie tak jak poznańska Plaza AD 2015.

Film znany też z tego, że to debiut niepełnoletniego Nicolasa Cage'a w 5-sekundowej roli, smażącego hamburgery oraz ze sceny, w której Judge Reinhold masturbuje się na myśl o gołej Cates. Natomiast nic nie usprawiedliwia jego wysokich notowań we wszystkich rankingach.

Dla odmiany "Klub winowajców" (1985, "The Breakfast Club") jest filmem o klasę lepszym. W sobotę w szkolnej bibliotece karę odsiaduje piątka nastolatków, każde inne - sportowiec, królowa popularności, kujon, nieobliczalny łobuz oraz dzika, zaniedbana outsiderka. Niespecjalnie pedagogiczny nauczyciel każe im przemyśleć swoje postępowanie i opisać siebie. Ze znudzenia wszyscy powoli przechodzą z podejścia zdecydowanie wrogiego i pełnego obrzydzenia do powolnego zrozumienia, że tak naprawdę się od siebie nie różnią. Buntownik ma brutalnego ojca, przed którym ucieka, królowa popularności - ogromny stres związany z presją na bycie popularną, wzmacnianą przez rozwodzących się i kłócących rodziców. Zapaśnik robi wszystko, żeby zadowolić swojego ojca-trenera, podobnie nerd, który podporządkował całe życie w szkole byciu najlepszym. Nawet zaniedbanej outsiderce wystarczy uczesać rozczochrane włosy (koronkowa opaska z kokardką!), zrobić delikatny makijaż, a stanie się szkolną gwiazdą. Niezła obsada - Młody Emilio Estevez, Anthony Michael Hall, Judd Nelson, Ally Sheedy i Molly Ringwald; jakby nie stroje, mógłby to być współczesny film o tym, że bycie nastolatkiem to ciężki kawałek chleba.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 27, 2015

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 4