Dobrze karmią, to prawda. Ponad rok temu tam byłem, z Rikerem zresztą, gadać i jeść, potem Żonisława zabrałem.
Młody jeszcze za młody:), ale spacerując, regularnie mija restauracyjkę...w wózeczku
Doom_
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Czasem budynek Fabryki przypomina mi L-wymiarową bibliotekę z książek Pratchetta. Idę z czwartego piętra na trzecie, nagle okazuje się, że jestem na piątym. Zjeżdżam windą na trzecie, czytam e-mail z informacją, że jest coś dla mnie na piątym. Wracam do windy, tym razem schodzę schodami. Co gorsza zawartość mojej głowy przechodzi swobodnie z jednego wymiaru w drugi, myśli zakręcają za czwartym regałem, niektóre po drodze chowają się w uchylonej książce, nie wszystkie więc docierają do drzwi oznaczonych jako EXIT. Czy dziwi mnie zatem, że przy okazji wyjmowania segregatorów z czasopismami znalazłam w pudełku po dawno zarzuconym koncie w banku węgierskie, słowackie i europejskie walory w banknotach i monetach, które co najmniej dwa, a nawet może i trzy lata temu sprzątnęłam tam skrzętnie w jakimś mało zrozumiałym teraz dla mnie celu. Odpowiadając na zadane na początku tego długiego zdania pytanie - nie, nie dziwi mnie.
W niedzielę pojechaliśmy w dzikie ostępy na Maltę i mimo moich obaw, że wilki, bagna, ognie św. Elma i duchy-zjawy-upiory, znaleźliśmy hindusko-tajską restaurację Taj India. Karmią tak dobrze, że nie przeszkadza szpitalny wystrój późno-PRL-owskiego ośrodka sportowego, wyzierający spod narzuconych na ściany indyjskich chust, makatek i dywanów. Może te prosektoryjne kafle to taki sam zabieg estetyczny co basen wymurowany na środku restauracji w hotelu Rzymskim, jednakowoż chciałam zauważyć, że nie wyszedł chyba tak, jak miał wyjść.
Malta ze spuszczoną wodą to smutny widok. Nawet po ciemku.