Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Pozazdrościłam wonderwoman irysów i skłusowałam w ogrodzie Babci I. wiązkę wąskich łodyżek. Trudno je fotografować, a szkoda, bo piękne są w każdej postaci - pąki z delikatną zielonkawą siateczką, przypominającą ujście rzeki, zapowiadają rozkwitnięte piękno żółtego i zielonego pasa na fiołkowych płatkach. Lubię, chyba od czasu poznania "Irysów" Van Gogha.
(W ogóle ogródek Majutowej Babci I. to dobre miejsce.)
A w następnym odcinku o książce, od której się w ogrodzie nie mogłam oderwać.
Miękkie, ciepłe światło. Bogaty catspotting: 4. Dmuchawce i jarzębina. I tak, o. A ja się nie mogę do recenzji Larssona zabrać.
PS Zapakowanie się do auta z aktywną dwulatką jest nietrywialne. Nawet z noclegiem na jedną noc.
Zdziwiłam się ostatnio na Alejach Marcinkowskiego, że różowe i czerwone tulipany zostały zastąpione białymi. Przestałam się dziwić, kiedy zobaczyłam, że kolorowe zwyczajnie opadły i pokazały późniejszą, białą odmianę. Nie tylko zresztą tam tak.
Nie mam ręki. Zasuszam, jak wymagają wody. Zalewam, jak wody nie wymagają. Niewyrośnięte cebulki "Queen of the Night" ewaporowały z ziemi, zostawiając jakieś nędzne spleśniawco-zgniłki. Co roku jesienią zasuszam kolejną porcję lawendy, paprotek czy innych przedstawicieli doniczkowej flory za niewielkie pieniądze. Cały czas mam jednak silne przekonanie, że do leniwego życia trzeba mieć miejsce, gdzie o poranku można wyjść bosą stopą (i wliźć w wiadomo co, po czym wydać okrzyk "o żesz..."), zerwać świeże naręcze kwiatów do wazonu, koszyczek okolicznościowych owoców, po czym siąść z książką na fotelu, ze stopami w trawie i nie mieć nic więcej do zrobienia tego dnia. Oczywiście, do takiego ogrodu trzeba kogoś, kto będzie się nim zajmował, bo ja - jak wspomniałam - zasuszę, przeleję i zachwaszczę. Dlatego lubię cudze ogrody. Zwłaszcza jak mi pasują do spódnicy.