Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Przełom lat 50. i 60. Miriam Maisel ma dwójkę dzieci, piękne mieszkanie na Manhattanie oraz męża, który zrobił karierę w biznesie, a do tego chciałby zostać hobbystycznie komikiem. Niestety mimo wysiłków, głównie żony, niespecjalnie mu idzie. Pewnego dnia pęka i spuszcza bombę - ma romans, jest rozczarowany życiem oraz brakiem sukcesów na scenie i ją opuszcza. I żonę, i scenę. Wściekła Miriam upija się i niechcący występuje w bardzo udanym improwizowanym stand-upie w jednym z klubów, wprawdzie trafia do aresztu, ale jest to pierwszy krok do tego, żeby zaczęła rozważać, czy rola żydowskiej żony, córki i synowej szacownych żydowskich rodzin to rola dla niej. Wspiera ją w tym Susie, dość bałaganiarska managerka z klubu. W tle przekrój* społeczny życia amerykańskiej klasy średniej, perypetie miłosne, scenki z szołbiznesu czasów analogowych i początków telewizji, trochę umiarkowanego rasizmu i nieumiarkowany szowinizim. Miriam jest (zwykle) zabawna w tym, co robi, czasem bywa dramatycznie, jeśli potrzebujecie jakiejś zabawnej, nie ogłupiającej obyczajówki na długie wieczory, to może to być serial dla Was.
Ale *.
Po pierwszych odcinkach, ba, chyba nawet przez półtora sezonu, byłam zachwycona. Bo zabawny kobiecy stand-up, dekonstrukcja mitu gospodyni domowej, społeczne rytuały nowojorskich żydów egzotyczne, zwłaszcza z bałaganiarskim przemysłowcem Maiselem (teściem) i autystycznym naukowcem Weissmanem (ojcem), piękne wnętrza i kostiumy. Niestety, to serial, który cierpi na syndrom “za dużo” - za dużo pieniędzy na sceny zbiorowe, kostiumy i robienie wszystkiego na bogato. Ze spokojem można by było skomasować akcję do dwóch sezonów (aktualnie cztery, piąty i mam nadzieję ostatni w drodze), ale nie, musi być miejsce na odcinek z musicalem, odcinek drogi, trzeba pokazywać fragmenty przedstawień innych artystów, nie tylko komediowych, trzeba rozwlekać najprostsze gagi na kilkadziesiąt minut, wprowadzać kolejne i kolejne wątki tylko po to, żeby o nich zapomnieć albo żeby wyjaśniły zmianę lokalizacji. I kostiumy, tysiące kostiumów, wspominałam o kostiumach? Ale najgorsze to niespójność głównej bohaterki - Miriam na scenie jest inteligentna, sarkastyczna, celna w obserwacjach (i potrafi pokazać gołą pierś, fakt, że po alkoholu), niestety tę cechę traci w życiu codziennym, zamieniając się w mieszczkę, 100% tradwife, skrępowaną również metaforycznym gorsetem zwyczajów. Musi pojechać na lato do tego samego kurortu i brać udział w zabawach, musi mieć aprobatę rabina, musi utrzymywać pozory, nawet jeśli już nie ma ku temu żadnych powodów, a presja otoczenia do niektórych zachowań wcale jej nie zmusza. Ja wiem, że łatwo mi mówić z wyżyn AD 202x, ale jeśli już scenarzyści bawią się w dekonstrukcję, to niech będą konsekwentni. Zgadzam się też z zarzutem, że niby serial z pazurem, ale wszystko jest tylko pozornie odważne, bo nawet ten szowinizm taki ładniutki, pastelowy. Gdzieś przemyka się delikatne wspomnienie rasizmu, policja to zabawne chłopaki, którzy robią wesołe naloty i wszyscy się dobrze bawią pod celą, podobnie inne służby, które może i mogą pisarzowi zakazać publikacji i przyglądać się zdradzie tajemnicy państwowej, ale na końcu wystarczy podać im mostek wołowy (specjalność Midge), żeby problem zniknął. Takie to wodewilowe, chociaż miłe dla oka.