Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
11 września 2001. Początek kryzys dla całego świata, Nowego Jorku oraz dla FDNY, która przy ratowaniu ludzi z walących się wieżowców straciła 343 strażaków. Tommy Gavin przeżył, ale stracił kuzyna (oraz prawie 100 znajomych) i mimo mijających lat nie daje sobie rady z życiem po ataku. PTSD, alkohol, seksoholizm (wierzcie mi, nic tak nie działa na panie, jak chudy tyłek i odznaka strażaka), bójki oraz wizje - rozmowy z umarłymi, czasem z Jezusem i Matką Boską, nie są jednak tak groźne jak nieustająca żądza pokazania, że jest odważny. Rodzinie (żona + trójka małoletnich dzieci, ojciec i wuj - emerytowani strażacy) to się niespecjalnie podoba, więc atmosfera jest napięta. Napięta jest też atmosfera w Drużynie 62, w której pracuje Tommy, kiedy okazuje się, że sypia z wdową po zmarłym kuzynie, co nie wpisuje się specjalnie dobrze w plan pomagania rodzinom zmarłych strażaków. Sama ekipa w remizie to również barwna zbieranina - głosiciel teorii spiskowych o 9/11 Portorykanin Franco Rivera, z ciągotami do awansu oraz pań, Ken "Lou" Shea - sierżant, koneser kulinarny (ze znaczącą nadwagą) i lowelas, obdarzony ciętym językiem, Sean Garrity - niezbyt inteligentny strażak z kompleksem małego penisa, Mike Silletti - początkowo "świeżak", również niezbyt mądry, za to z ciągotami homoseksualnymi i Bill "Needles" Nelson - szef ekipy, pyskaty, ale szanowany. Od pewnego momentu w ekipie pojawia się drugi Sean - Czarny Sean Johnston - również elokwentny, a do tego zaczyna sypiać z córką Tommy'ego.
Przez 7 sezonów (93 odcinki, długo - oglądałam z przerwami prawie dwa lata, ale warto!) przeplata się umiejętnie tragedia (i to taka, że siedzę przez ekranem, patrzę na napisy i kiwam się z myślą "tym razem przesadzili") i komedia. Scenarzyści wspinają się na wyżyny, dialogi w remizie zmiatają z nóg, zwłaszcza jeśli uczestniczy w nich Lou lub - z drugiej strony krzywej Gaussa - Garrity i Silleti. To jeden z najlepszych seriali obyczajowych, jakie widziałam.