Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Ostatni tydzień - za oknem Złota Polska Jesień bez ostrzeżenia przeszła w tryb ponuro listopadowy, na termometrze 6 stopni. Dziś zwiedziona słońcem o poranku (dzwoni budzik i jeszcze jest jasno, dlaczego to się zmienia?) zarzuciłam kwieciste cieniutkie rajstopki, wsunęłam stopy w pantofelki i już kilka metrów za progiem myślałam, że mi wszystko odpadnie z zimna, bo na termometrze 3 w skali celsjusza.
W szkole pojawiłyśmy się z Majutem nieco spóźnione, za to bez kwiatków, bo #rodziceroku zapomnieli, że dziś Dzień Nauczyciela. Nieco spóźnione, bo zatrzymałyśmy się przy piekarni w celu swieżych rogalików na Majutowe śniadanie, które to rogaliki dziecko moje jedyne zostawiło potem w samochodzie. Nie wiem, po kim to ma, nie wiem.
Zastanawiałam się ostatnio, który moment jest najfajniejszy - ten, kiedy wracam z pracy na Dębiec, wjeżdżam w MOJĄ ulicę i parkuję koło MOJEGO ogrodu (jeszcze płoży się nasturcja, więdną ostatnie dalie, a słoneczniki już malowniczo leżą na trawie), ten, kiedy wstaję i przez trzy okna w sypialni widzę mglisty poranek czy każdy inny, kiedy wiem, gdzie mi skrzypnie deska pod nogą. W tym roku październik jest optymistyczny; oczywiście nie oznacza to, że wyłączyłam wewnętrzną Filifionkę i że nie boję się listopada, bo jednak.