like, wow, chyba pierwszy raz od X lat podzielam Twoją opinię na temat filmu ;->
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Ja wiem, że może i to kino przełomowe, bo dotarło tam, gdzie żaden mężczyzna nie dotarł wcześniej (pun intended), ale czemuż ach czemuż ten film jest tak długi, nudny i nic się w nim nie dzieje? Dwóch młodych, czystych, ale z obowiązkowym dwudniowym zarostem kowbojów pilnuje bydła i z nudów wchodzi w bliskie stosunki ze sobą (mimo całego stadka ponętnych owiec w okolicy). Życie na łące ciężkie, bo a to niedźwiedź, a to śnieg, a to stado się zmieszało z drugim i trzeba rozdzielać, żeby nikt stratny nie był. Po czym, kiedy kowboje wrócili do cywilizacji, założyli rodziny i spłodzili dzieci, okazało się, że obrzydza ich konieczność wycierania nosów potomstwu i zarabiania na pieluchy, a tak naprawdę tęsknią za prawdziwą piękną, idealną miłością pod namiotem na stoku góry. I przyznam, że to był ten moment, który ostatecznie utwierdził mnie w przekonaniu, że z tym filmem jest coś srodze nie tak. Potem przez połowę filmu szarpali się ze swoimi życiami, spotykając ukradkiem (bo społeczeństwo było im wbrew, a przygodnie poznane w barze panny nie łapały, że smutny kowboj roniący łezkę w tex-mex nie jest do wzięcia) i zmierzając do wielkiego a mistycznego finału z gatunku "jak wisi na ścianie strzelba, to w ostatnim akcie wypali", podczas którego jeden z nich wygłosił tzw. refleksję i poszły napisy.
Przypuszczam, że opowiadanie Annie Proulx było zgrabniejsze i krótsze, bo to, co reżyser wyciągnął z tego, to flaki z olejem. Plus trochę widoczków z górami. Nie jestem fanką gór, więc może dlatego nie zachwyciło.
PS I jak zobaczę tu jakąś egzaltowaną panienkę, co to Bergman wielkim reżyserem jest, która zacznie mnie wyzywać od pseudouironicznych konsumentów hollywoodzkiej pulpy, to poszczuję kotem. Tak, jestem konsumentem rzeczy błahych i jestem z tego dumna.