Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Tak naprawdę to ja lubię wstawać o poranku, kiedy słońce ledwo zazłoci się na horyzoncie (czytaj: przed 8 rano). Lubię latem wyjść w czymkolwiek do sklepu, kupić świeże bułeczki, zerknąć na świat jasny, nie zdeptany jeszcze przez ludzi spieszących się do pracy. Warunkiem sine qua non jest to, że nie mogę się spieszyć potem. Że musi być czas na śniadanie, na książkę, powrót do łóżka, planowanie i stanie z ugiętą nogą przy lustrze podczas myślenia, które buty. Odzwyczaiłam się od tego sama nie wiem jak. Albo jestem szybka i byle jaka, albo udaje mi się przechodzić przez dzień z poczuciem nic-nie-zrobienia.
A wystarczy niewiele. Szminka w fikuśnym futeraliku (... rozpakowuję w aucie, męczę się, żeby otworzyć, bo to nie tak, że wiadomo od ręki, trzeba wysunąć szminkę, a wtedy z etui otwiera się lusterko. TŻ komentuje: "No, dlatego to kosztuje, bo płaci się za know how", ja dodaję, że jak widać w moim przypadku to raczej don't know how) i limitowana edycja coca-coli w szklanych butelkach. Elipsoidalne brzoskwinie, czarne czereśnie, świeże maliny i warzywa na sos pomidorowy do klopsików, wszystko z Rynku Jeżyckiego. I fajnie się idzie w lekkim, ciepłym deszczu.