Jak w 2h stracić na samoocenie
Spotkać się z instruktorką nauki jazdy. Fękju, gudbaj.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Spotkać się z instruktorką nauki jazdy. Fękju, gudbaj.
Nowa instruktorka nauczyła mnie robić łuk. I na egzaminie 16.03 zrobiłam. Za to to uwaliłam ruszanie pod górę, mimo że nie miałam specjalnie z tym problemów. Towarzysko i na luzie pojechałam więc sobie w miasto, nie sygnalizując przy wyjeździe z ośrodka oraz - co zakończyło wolną amerykankę za kierownicą - wjeżdżając idiotycznie w zakaz wjazdu w idiotycznym miejscu na Śródce, gdzie droga idzie dookoła kościoła, a mnie zaćmiło. Tak czy tak nie zdałam, więc bez stresu. Piąte podejście już 6. kwietnia.
EDIT: Zapomniałam o jednej rzeczy. Po czterech próbach zdania egzaminu NIE WIERZĘ w to, że "egzaminator chuj i mnie ulał", "uwziął się na mnie" i "gdyby nie ten buc, to bym zdała". Błędy robi kierowca; można się oflagować i flugać w kolejce na umówienie się na następny egzamin, minimalizować własne błędy, ale pod koniec dnia i tak się zostaje z faktem, że trzeba wrócić i zrobić to jeszcze raz.
Utknęłam w szarej dupie. Nie mogę ustalić terminu czwartego podejścia do egzaminu, bo po uwaleniu trzeciego trzeba mieć karteczkę, że się odbyło 5 godzin jazd doszkalających. Grzecznie jeździłam z panią M., karteczkę dostałam, po czym okazało się, że ma przystawione pieczątki odwrotnie (imienną tam, gdzie firmowa, a firmową tam, gdzie imienna) i mogę najwyżej się karteczką podetrzeć, bo WORD nie przyjmie. Pikanterii dodaje fakt, że pani M. w sobotę wylądowała w szpitalu, jej komórkę obsługuje syn, a szkoła jazdy, w której pani M. aktualnie pracuje (bo, jak się okazało, przestała z moją ulubioną panią E. chcieć), mieści się w Bninie pod Kórnikiem, czyli jakieś 40 km od Suchego Lasu. I tak trochę słabo.
1 kwietnia mam wrócić na zakład (czy zakład oficjalnie wie, że wracam na pół etatu? ależ), dojazd komunikacją miejską to - przy pomyślnych wiatrach - 15 minut na przystanek, 15 minut autobusem, przesiadka, 15 minut drugim autobusem, 10 minut dojść na zakład, czyli 50 minut nie licząc czekania (a zważywszy, że autobusy potrafią odjeżdżać minutę wcześniej, może być czarownie). I tak liczę. Bilet w jedną stronę 3-4 zł. Taksówka - 25-30 zł. Odstawienie dziecka do klubu - 850 zł/miesięcznie. Czy mi się opłaca wracać?
... a ja po raz trzeci uwaliłam prawo jazdy przy jeździe po łuku. Thank you, goodbye.
Czy uwaliłam znowu na jeździe po łuku? Ależ.
Po prawie 2h czekania, bo byłam ostatnią osobą, którą wzięli, przejechałam raz łuk, instruktor oświadczył, że najechałam na linię, a przy drugim podejściu do łuku zatrzymałam się za wcześnie i wystawałam 20 cm. I to by było na tyle.
Zirytowała mnie niania. Ja wiem, że jakby dziewczyna była błyskotliwa, to by nie dorabiała u mnie i nie pracowała na zastępstwie w szkole. Ale jak proszę, żeby była na 11 i wzięła na mój koszt taksówkę, żeby zdążyć, to niech będzie, a nie że o 11:15 wysyła sms-a "Zuza, zamów sobie taksówkę już, będę za 10 minut", po czym post factum oświadczała radośnie, że nie brała taksówki, bo myślała, że zdąży. Jakbym nie poprosiła TŻ, żeby został i na nią poczekał, nie dojechałabym na egzamin, bo Lechicka była zawalona korkami i z uczynnym taksówkarzem kluczącym po osiedlach byłam 10 minut przed. Jakbym wyjechała kwadrans później, mogłabym polizać szybę. Dodatkowo próbowała wmusić w dziecko zimny słoiczek obiadowy ("Ale Maja nie chciała"; ja też bym nie chciała jeść zimnej zupy, kurcze) mimo wyjaśnień, gdzie znajdzie naczynia do podgrzania (jak wychodziłam, jeszcze się zmywały, nie mogłam obkleić post-itami, po powrocie zastałam wyjętą wielką patelnię do grillowania, ratunku). Dzisiaj powtarzałam sobie trochę jak mantrę "ale Majut ją lubi i wygląda na zaopiekowanego".