Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Fotografia+

Jesień

W samochodzie wymieniliśmy kilka błyskotliwych zdań, ale zapomniałam. Jakoś nie mogę się przemóc, żeby sięgać za każdym razem po notesik w kotki i notować, w końcu smutne by było, gdyby się okazało po jakimś czasie, że zdania nie były aż tak błyskotliwe. A tak zostały mi w pamięci jako coś wartościowego. Może na tym polega wspominanie tego, co było dobre, ale się szybko skończyło? Ot, w radiu leciała piosenka Devendry Banharta, który swego czasu kręcił z Natalie Portman. I co z tego, że już nie kręci, jak przez chwilę zdobył tyle punktów lansu, że większość facetów na świecie mu tego zazdrości. Rispekt.

Jutro wielki dzień. I do tego zobaczę Hankę. Ale o tym później.

PS Mało piszę, bo służbowo piszę dużo. Mam wrażenie, że limit liter wystukanych dziennie jest stały.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 4, 2008

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 9


Szkoła zrzucania kasztanów

Wszem i wobec głosili, że to ostatni ciepły weekend w tym roku, więc się przejęłam[0]. Po ponad tygodniu wegetacji odsypiania jet-laga[1] poszliśmy oglądać konie na placu Wolności (konie może są i ładne, kwestia gustu, ale śmierdzą i nieustająco zostawiają końskie jabłka, wczorajszy pokaz[3] pewnie był nie lada atrakcją dla hodowców storczyków[2]) i na Cytadelę. Cytadela niespodziewanie nas podzieliła, albowiem ja jestem za tradycyjnym podziałem ról w związku ("mężczyzna bierze patola i rzuca w drzewo, a kasztany spadają[4], a żona się cieszy"), podczas gdy TŻ jest z frakcji dżentelmeńskiej ("się siada pod drzewem i czeka, aż spadnie kasztan, a rzucanie patolem jest niesportowe"). Efektem kompromisu (TŻ rzuci, ale podkreślając, że to niesportowe) jest garść kasztanów, które wprawdzie nie są mi do niczego potrzebne, ale są gładkie, brązowe, błyszczące i fajnie się je trzyma w ręku. Czego sobie i Państwu życzę. W przeciwieństwie do końskich jabłek.

[0] W tym roku czuję ograbiona z polskiego lata. Wyjechałam, jak było ciepło, jasno, a dni były długie, wróciłam w ciemną, zimną i burą listopadową pogodę.

[1] Do tej pory uważałam, że te wszystkie opowieści o odpoczywaniu po urlopie za pewną pozę, sama w nią chętnie wchodziłam, bo przecież to takie lanserskie wywalić się malowniczo na krześle, wywrócić oczami i zwierzyć, że po tych x tygodniach uprawiania odpoczynku człowiek to jest ale zmęczony. Tymczasem ten powrót dał mi realnie w kość. Kiedy już dzień po powrocie uznałam, że jedna przespana noc oznacza pozbycie się jet-laga, zaczęłam zawieszać się w połowie dnia i skutecznie następne dni przespałam. Powrót do pracy był jeszcze dotkliwszy, bo całkowity spadek walorów umysłowych następował w środku dnia i jak podczas rozmowy nie zamieniałam się w śliniącego się przygłupa, tak czytanie ze zrozumieniem bądź formułowanie zdań zawierających podmiot i inne ważne elementy już mnie przerastały. Do końca roku pozostały 94 dni, a mnie 3 dni urlopu.

[2] Stawiam, że pani z kubłem z Retmanna-Sanitecha pojechała nie na wysypisko, a do znajomej kwiaciarni.

[3] No rewela, nauczyć konia wykonywać polecenia. Jakby kto kota nauczył, to bym doceniła.

[4] Tu chwalę, albowiem TŻ znacznie lepiej rzuca patolem niż ojciec z żoną i małym dzieckiem obok. Tamten krzyczał "Odsuńcie się, odsuńcie, bo zaraz spadnie deszcz kasztanów", rzucał i spadał patyk. I dwa liście. Jak TŻ rzuci, to nikt tak nie robi dzióbka na kapturze.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 28, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tag: cytadela - Komentarzy: 6


Trawa zieleńsza po drugiej stronie

Małym, jak na amerykańskie warunki, białym Chevroletem sebringiem przejechaliśmy w tydzień 1687 mil, czyli 2700 km. Tylko w obrębie samej Kaliforni i to było tylko kilka miejscowości. Większość wzdłuż El Camino Real, potem na północ stanową piątką, dziewiętnastką i innymi. Z amerykańską muzyką z CD i iPoda - Guns'N'Roses, OST z "Into the Wild", OST z "Od zmierzchu do świtu" czy do gruntu brytyjską "Love over Gold", ale pasującą do sześciopasmowych autostrad. Nie da się zobaczyć Kalifornii do końca - jest jeszcze tyle miejsc, do których chcę pojechać lub wrócić, tyle restauracji, w których chcę zjeść. A tymczasem idę oglądać ten sam budynek, co od kilku lat. Czy to nie jest marnowanie zasobów?

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 22, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tag: usa - Komentarzy: 4


Bez tytułu: 2008-09-17

Co druga osoba, odzywająca się do mnie z pięknej acz zimnej Polski, zniechęca mnie do powrotu. Bo zimno, bo szaro, bo brudno i niefajnie. Czy się dziwię? Ależ. Jeden z kalifornijskich kołorkerów TŻ przyleciał właśnie do Polski na wymianę handlową i chwilę później donosił, że "i miss california, number of people I've managed to get eye contact today in Poland: 4; people I managed to get a return smile from: 0". U nas, jak ktoś się uśmiecha, to albo czegoś od nas chce (poderwać/pieniędzy/jest ekshibicjonistą(*)), a jeśli pyta o drogę, to zawsze z zaaferowaną miną i bez uśmiechu, żeby było widać, że to ostateczność i jest zmuszony do kontaktu. A mnie się podoba, że mijani na ulicy ludzie mówią "Hi, nice shirt!", "Hello there, huge camera" czy "How's your day?". Sama jeszcze nie umiem, ale myślę, że to przychodzi po jakimś czasie mieszkania w miejscu, gdzie zwykle świeci słońce.

Przez ostatnie dwa tygodnie nie spotkałam się ze zirytowanymi czy nieprzyjemnymi ludźmi, w zasadzie jedynym mało sympatycznym człowiekiem był starszy pan, który napadł na mnie werbalnie w autobusie, że on widział, jak robię zdjęcia dziewczynie z psem i że to zabronione. Kiedy ktoś potrąca Cię na ulicy albo vice versa, słychać tylko "Przepraszam", a nie swojskie "Przyjechało bydło do miasta i się pcha" czy "Jak leziesz, ciemnoto". W sklepach zawsze Cię ktoś wita, nie czekając, aż wydukasz z siebie powitanie i emituje się z atencją, mimo że nie chcesz nic kupować. Tego mi trochę będzie brakować.

GALERIA ZDJĘĆ.

(*) Niepotrzebne skreślić.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 17, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, san-francisco - Komentarzy: 12


Yet another day of summer

Czy już może wspominałam, że mam niesamowicie pojemne serduszko? Bo znowu się zakochałam, i to kilkukrotnie w ciągu dnia. Wyobraźcie sobie miejsce, gdzie słońce oświetla niekończące się krzewy winorośli, oplątane w równe rządki dookoła palików. Gdzie wzdłuż 35 milowej (na nasze - 50 kilometrowej) drogi znajduje się kilkaset winnic, kilkadziesiąt restauracji i rożnej klasy hotelików, zajazdów i chatek. Gdzie można przejechać drogą rowerową, zwiedzając każdą winnicę po kolei, a pod koniec dnia iść obok roweru, bo po kilkunastu małych kieliszeczkach "do spróbowania" to już zdolność do utrzymania równowagi nie ta. Gdzie w małych miasteczkach są sklepiki z ubraniami vintage z pierwszej ręki bądź nawet w stanie "mint". Gdzie w sklepikach z indiańską biżuterią można kupić za marne kilkaset dolarów coś urokliwego (tak, z takich sklepików wyprowadza mnie tylko myśl, ile muszę za te kilkaset dolarów odsiedzieć dupogodzin w pracy). Gdzie mogłabym zamieszkać na wczesnej emeryturze już za kilka lat, zbudować sobie domek i założyć winnicę obok Charlesa Kruga czy Sutter Home, a dookoła domu zapuścić całe stado kotów. I zapraszać znajomych, żeby pomagali osuszać piwniczkę. W zasadzie perspektywa zostania mhm-letnią alkoholiczką w Napa jest naprawdę kusząca. Posadziłabym szczep Zinfandel Primitivo, zrobiła deal z lokalnym wytwórcą serów, żeby mi dostarczał czegoś dobrze dojrzałego i wiele więcej mi nie trzeba (a i zimy łagodne).

Drugim miejscem, które od dzisiaj darzę uczuciem, jest sieć restauracji Marie Callender's[1]. Slow food domowej roboty, z doskonałymi ciastami i czymś, co mnie absolutnie zachwyciło - chleb kukurydziany, podawany z kremem maślanym jako czekadełko, delikatny jak keks, nieco słodkawy i bardzo puszysty. Wprawdzie miałam ambitny zamiar zamówić do kawy lemon meringue pie czy inny double lemon cake, ale poddałam się, zjadłam jeszcze kawałek chlebka, po czym uprzejma pani zapakowała mi resztę w pudełeczko na wynos (tsd, to żaden obciach tutaj, nawet we w miarę fancy restauracji kelner patrzy na niedojedzone resztki i zamiast się dopytywać, czy aby na pewno smakowało, proponuje pudełko albo torbę).

I last but not least. Do Calistogi[2] pojechaliśmy z dwóch powodów - po pierwsze prowadziła do niej droga stanowa 29, przy której znajdują się wyżej wspomniane winnice. Po drugie, w Internecie wyczytałam, że z powodu święta niepodległości Meksyku odbywa się tam fiesta, czyli tańce, hulanki i grillowane jedzenie oraz inne napitki. Oczywiście okazało się, że parku Katarzyna w GPS-ie nie umiała znaleźć, ale nic to - i bez fiesty okazało się, że maleńkie miasteczko (5 tys. mieszkańców) jest czarowne, ma mnóstwo knajpek i sklepików, a uśmiechnięci ludzie pokazują, gdzie co jest. Azjatycka sprzedawczyni kazała nam iść w dół uliczką i tak trafiliśmy na restaurację BarVino [2020 - link nieaktualny], gdzie dostałam to, co za mną chodziło przez pół dnia - wino i talerz lokalnych serów. W zasadzie danie jak danie, ale zestaw okazał się czymś, co będzie mi się śniło: ser z niebieska pleśnią, dojrzały camembert i pecorino, a do tego cienkie placki pieczone na miejscu, figi, orzechy pekan, miód w plastrze, lokalne oliwki z ziołami i suszone słodkie winogrona. Właścicielka podchodziła do nas co najmniej kilka razy z uprzejmym pytaniem, czy aby wszystko w porządku i czy nie chcemy może jeszcze wina czy innych dóbr. Chętnie zabiorę do domu.

Po tym wszystkim krótka wizyta w fabryce Jelly Belly zeszła do epizodu (najfajniejsze oczywiście były roboty pakujące i rozwożące żelki) zakupowego. Rundka po fabryce przyjemna, do bólu hurraoptymistycznie amerykańska (ale jak zauważył TŻ, ludzie są tu tak różni, że muszą mieć coś wspólnego i niech będzie to cześć dla flagi i Halloween).

GALERIA ZDJĘĆ - Napa i Calistoga oraz San Fracisco, okolice Union Square

[1] Nie ukrywam, że nieodmiennie bawi mnie wybieranie restauracji czy hotelów za pomocą funkcji "pokaż użyteczne miejsca" w GPS-ie. Nie zawsze się trafia, ale czasem pokazują się podczas słów "Dotarłeś do celu" bardzo sympatyczne miejsca.

[2] W Calistodze znajduje się też czynny gejzer, plujący wrzątkiem, ale - ponieważ w Ameryce nawet gejzery się nie przepracowują - był czynny do 18. Ogólnie - prawie wszystkie winnice czynne są maksymalnie do 18, a czasem do 16, więc na zaawansowane próbowanie najlepiej jechać znacznie wcześniej (i koniecznie z niepijącym kierowcą).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 16, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, napa, calistoga, san-francisco - Komentarzy: 1


Pustynia Mojave

Wielka, górzysta, monumentalna, gorąca, słoneczna i trzykolorowa. Żółtawy beż suchych krzewów, szarawa ciemna zieleń drzew i szaro-piaskowe skały. W górę, w dół, na szczytach wiatraki; kilkaset czy kilka tysięcy wiatraków na jednej plantacji robi wrażenie. Czasem domy na szczytach gór. I pośrodku tylko kilkupasmowa 14 stanowa na północ. Nie dziwię się, że Mormoni miewali tu jakieś objawienia, bo upał i pustka po horyzont sprawia, że zaczyna się wypatrywać sępów[2] (kto wymyślił sępa na pustyni?), a drzewa nabierają kształtów ludzkich[1]. Fabryki, które wyglądają na opuszczone. Niekończące się pociągi, czasem tak samo szaro-żółte jak reszta pustyni. I silna chęć wtopienia się w krajobraz (a może by tak to wszystko pierdzielnąć i pojechać na Mojave?). Królowa jest zachwycona, a na następny raz pojedzie szukać ghost towns (imaginujcie sobie, jest tam miejscowość Kelso).

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Mimo wszystko pierwsi osadnicy musieli dokładać do upału jakieś grzybki, bo trzeba dużej dozy wyobraźni, żeby w Yucca brevifolia zobaczyć modlącego się proroka.

[2] Czy na Mojave są sępy? Czy raczej el condor pasa?

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 15, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, mojave, lancaster - Komentarzy: 3