Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Pani Krystyna

Była najlepszą żarłoczną Bunią na świecie. Miałam listę sztuk, w których grała w Teatrze Nowym i cały czas miałam nadzieję je obejrzeć, bo bliżej już było niż dalej, żeby bez niej się odbyły. Nie zdążyłam zobaczyć "Królowej piękności z Leenane" i "Androkles i lew". Obejrzałam za to "Tango" Mrożka. W piątek widziałam ją na Dworcu Centralnym w Warszawie. Jest mi przykro, ale nie będę wklejać świeczki.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 24, 2007

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Skomentuj


Wyjątkowo o jedzeniu

W Warszawie bardzo zacny jest bar "Krokiecik" na Zgoda (Zgody?).

W IKEI sprzedają niesamowicie smaczne sery - Wastgotta Kloster. Czerwony jest słodkawy, jak sery typu Illertaler, czarny - ostry i pikatntny jak Cheddar. Niedrogie, 7 zł/300g. Generalnie IKEA ma sporo goodies, po które warto się wybrać - pierniczki imbirowe, ciastka owsiane, prażoną cebulkę, kotbullary, czasem gruszkowy cydr w puszkach (TŻ zawsze winszuje sobie hotdoga z cebulką, ogórkami i musztardą). A, potwierdzam - zupa brokułowa z IKEOwego barku naprawdę przyjemna.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 21, 2007

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 11


Robert Makłowicz - Podróże kulinarne Roberta Makłowicza. Smak Węgier

Podobała mi się bardzo-bardzo, ale ostrzegam, że ja mam delikatnego hopla na punkcie Węgier i węgierskiego żarcia. Jeśli ktoś oglądał wszystkie programy w ramach Podróży Kulinarnych (lub kupił DVD), to wiele wartości dodanej tutaj nie znajdzie. Historyjki i przepisy są dokładnie takie, jak w programach, do tego fajne fotki i oczywiście miło, że ma się jakby co pod ręką. Uwielbiam Makłowicza, bo ślicznie umie mówić o jedzeniu, wyszukuje drobiazgi, które sprawiają, że warto jechać i poszukać tego "na żywo". Dla mnie to taki trochę pamiętnik z Węgier, bo w niektórych opisanych miejscach byłam.

Inne tego autora:

#3

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 21, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2007, kulinarne, panowie, podroze - Komentarzy: 1


Robert McLiam Wilson - Ulica marzycieli

Uprzejmie dziękuję A. za opinię sprzed kilku lat, że to "ponura książka". Żeby Cię mrówki oblazły. Przez to miałam Wilsona w rozumie, ale nie wykonywałam żadnych gwałtownych ruchów, żeby przeczytać. Wbrew tej opinii bynajmniej nie jest ponuro. Bywa poważnie, owszem (aczkolwiek nie do końca - ciężko się śpi w pociągu na TŻ, który czyta o przemalowywaniu zdjęcia z papieżem i rechocze, porusząjąc brzuchem). Raczej bym powiedziała, że jest to męska odmiana książek Marian Keyes - o przyjaźni, ryćkaniu i Irlandii. Irlandia jest bardzo obecna w życiu bohaterów - trudno zignorować wybuchy, sprejowane na murach hasła, zamieszki z policjantami pałującymi obie strony konfliktu i krew na chodnikach. Jednocześnie Belfast jest miastem, w którym się żyje. Kocha, pracuje, robi fortunę za pomocą durnego pomysłu, pije piwo, dyskutuje o życiu i polityce, ma rodzinę i przyjaciół.

Książka jest wielowątkowa. Generalnie skupia się na grupce przyjaciół ze szkoły, którzy dorastali razem i mimo tego, że każdy w życiu robi co innego, spotykają się na cotygodniowym pijaństwie. Jake, protestant, który nie umie pozbierać się po tym, jak dwa lata wcześniej rzuciła go dziewczyna, Angielka. Misiek, katolik, który z biedy wymyśla deal stulecia i nagle się okazuje świetnym biznesmenem. Mutant, który w nastolactwie w ramach zaawansowanych eksperymentów z onanizmem użył kremu depilującego i potem miał nieco ekstraordynaryjnie wyglądający organ. Włóczędzy, pijacy, działacze polityczni, kelnerki z barów, dzieciak uliczny bity przez ojca.

Walczę teraz z przenudnym Revertem (o czym później), więc naprawdę doceniam - Wilsona czyta się zarąbiście szybko, gładko i bez wysiłku. Mnie się bardzo, więc szybko wyklikałam drugą część - "Zaułek łgarza". Już do mnie idzie.

#2

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 21, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2007, beletrystyka, panowie - Komentarzy: 3


Office Space

Usmarkałam się. Oplułam. Obchichotałam. Każdy, kto chociaż przez chwilę pracował w korporacji, miał kilku szefów, walczył o takie ustawienie biurka, żeby nikt mu w monitor nie zaglądał, siedział w zagródce lub klął, bo kołorker obok nieustannie a głośno smarkał, doceni ten film. Szef-megabuc, zastraszeni programiści, kołorker ze skillami interpersonalnymi aka project manager ("ja rozmawiam z klientem, a potem przekazuję to programistom... bo mam do jasnej cholery umiejętności interpersonalne, szlag by to"), burczący w kątku nieśmiały i wiecznie przerażony tłuścioch w okularach.

Film jest o tym, co by było gdyby przyjść do pracy i nie czuć stresu. Robić to, co fajne i na co się ma ochotę, nie bać się skrzywienia ust szefa czy kadrowej, która macha karteczką "usprawiedliwienie powodu spóźnienia". Mieć tyle pieniędzy, żeby nie martwić się, że 20 już się wchodzi w debet (a czasem znacznie wcześniej). Olać "casual friday", wywalić ściankę działową, a na ścianie powiesić kalendarz z gołymi panami ;-) Nie wiem, czy filmy o lekarzach śmieszą pracowników szpitali, ale filmy o pracy w korpo bawią mnie do łez.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 21, 2007

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Reality Bites

Pominę wzgardliwym milczeniem polskie tłumaczenie tytułu, bo jest co najmniej niewłaściwe. Wprawdzie nie przepadam za Winoną Rider, ale film jest całkiem zgrabny. Grupa studentów po uczelni usiłuje zacząć "normalne" życie. Niektórzy lepiej (w sklepie z ciuchami), niektórzy gorzej (ciągle szukając spełnienia i rozwoju), a niektórzy całkiem źle (siedząc na kanapie i robiąc byle co, żeby przeżyć). Ładne.

Bardzo przyjemny soundtrack, również bardzo fajny Ethan Hawke. Ja wiem, że on wiecznie wyglada na niedomytego mydłka, ale mam do niego słabość.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 21, 2007

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


Zuza goes abroad (3)

Ja uprzejmie proszę przestać. Ledwo przeczytałam poprzedniego, a tu już mi wydają następnego Adriana Mole'a...

Wizyta w ambasadzie naszego najlepszego przyjaciela - USA: checked. Uprzejmie proponuję, jeśli całkiem odpada opcja, by z tej przezabawnej imprezy zrezygnować, żeby wprowadzić analogiczne procedury dla Amerykanów, przyjeżdżających do Polski.

Wygląda jak Alcatraz, więc już się poczułam w klimacie okolic San Francisco. Policja, ochrona, nie wątpię, że płot pod prądem. Przyzwyczajona jestem do poznańskich ambasad, które wyglądają jak zwykłe ładne wille w sporym ogrodzie. Na wejściu kazali się rozdziać z kurtki, zabrali telefon, aparat i wszelkie cosie, które działają na prąd. Bramka, plecak na taśmę. Martensy piszczą, srebrna biżuteria nie piszczy (łowcy wampirów mają punkta). Po bramce wypuszczają ludność na podwórko, trzy linie, proszę stać na liniach, proszę nie wychodzić na inną linię, wchodzą pierwsze trzy osoby z linii niebieskiej, proszę się nie rozpraszać. No to się skupiliśmy. Na analizie okolicy, czy można wejść na dach, czy nie warto zaprzyjaźnić się z mieszkańcami kamienic opodal (nieokratowane balkony). Przyznaję, że wejście na teren z prośbą o azyl jest całkiem nietrywialne.

Jak już postaliśmy na świeżym powietrzu ("to taki odsiew, słabsi mrą na mrozie i nie trzeba już im wizy dawać"), w środku było wesoło. W okienku przemiły pan, który umiał po polsku, ale niespodziewanie się przełączał na amerykańszyznę, przez co poczułam się jak w pracy, gdzie można polisz-inglisz rozmawiać z uberszefem. Na tacce z dokumentami miał opisaną po polsku, ręcznie, typowo angielskim pismem, pytania i odpowiedzi w kwestii skanowania palców. "A teraz przyłóż palec wskazujący (tu się wdaliśmy w dyskusję, dlaczego index finger to ten, a nie inny) na środku czerwonego pola. To nie boli". Próbek DNA nie pobierali, aczkolwiek byli do tego chętni wśród zebranych ("proszę polizać szybkę na wysokości mojego prawego sutka, zdecydowane ruchy języka").

Z przyczyn technicznych miałam zaproszenie jako pracownik przyszłej firmy TŻ i musiałam objaśnić, że wprawdzie w papierach mam wpisane co innego, to tutaj sobie freelansuję i spotkanie ogólnofirmowe jest mi niezbędne. Pogwarzyliśmy sobie, jak to jest pracować biurko w biurko z mężem, jako że małżeństwa mogą konwersować o wizie razem. Jeszcze zanim dostaliśmy wizę, urozmaicaliśmy sobie i zestresowanym ludziom w poczekalni czas cytatami typu "You must detain my husband!", "You know, it's only sheet of paper" (nie będzie konkursu, skąd to ;-)). Na ścianach plakaty tematyczne - "Civil rights warriors" (wszyscy nie żyją), "American Women" (całe 16) - no smutny kraj. Wyszło też, że można nie płacić za wizę, jeśli udaje się tam w celu odwiedzin więźnia lub jako więzień as himself. Do rozważenia.

Wizy jak wizy, ot wycieczka za jedyne 500 zł (a poza tym zimno jak w psiarni[1]). Można zapłacić kartą Mastercard. Natomiast spotkanie z Siwą - bezcenne. Kto inny mógłby mieć zalaminowane kartki z tekstem "Jestem heteroseksualną kobietą, która nie jest zainteresowana reklamami agencji erotycznych dla panów" i wkładać je za szybę przy parkowaniu? O reszcie intymnych detali może nie będę opowiadać, ale kot Duśka jest najśliczniejszym i najgrzeczniejszym kotem beżowym ever. Oczywiście, jak wszystkie koty, od razu zaczął uwielbiać TŻ i mówić mu, że ma świetne skarpetki i w ogóle jest bardzo miłym dużym kotem. Wprawdzie nie byliśmy na Saskiej Kępie, ale Żoliborz mi się podoba.

[1] Dlaczego w psiarni? Piesy lubią ciepło, to raczej o cielakach pisali, że lubią zimny wychów.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 20, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: usa, polska, warszawa - Komentarzy: 3 - Poziom: 2



Bez tytułu: 2007-01-17

Koty garfieldzieją. Zwlokły z krzesła poduszkę i umieściły ją strategicznie przy misce. Żeby im dupy i łapy nie marzły, jak jedzą. What I like it here is easy commute.

Z pracowej imprezy w grudniu zostały jeszcze ogryzki balonów. Kiedy mam bardzo złą chwilę, skaczę na balony, żeby je pęknąć. Przy ostatnim spektakularnym *kaboom* D., siedzący za ścianą, melancholijnie stwierdził: "O, znowu Oracle się wyłożył".

P. zaproponował, że z Geomaga zrobi gołą babę z cyckami. Trzymam za słowo, zaczynam nosić aparat.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 17, 2007

Link permanentny - Kategorie: Koty, Fotografia+, Śmieszne - Komentarzy: 6 - Poziom: 2


Gdybym ja musiała lubić moich przyjaciół, to bym nie miała żadnego

Na regionalnych był program o USC i nadawaniu imion dzieciom. Bezapelacyjnie zwyciężyła ZAAKCEPTOWANA przez urzędników Pężyrka.

Na MTV leciało 50 One-Time-Hits, czyli zespołów, którym raz udało się machnąć hiciora i to by było na tyle. Leciał m.in. Chesney Hawkes, słodki blondas z pieprzykiem, co to śpiewał, że jest jedyny i niepowtarzalny. Pomijając moją wstydliwą słabość do tego typu hiciorów-kalafiorów z czasów młodości, kojarzy mi się głównie z pierwszymi edycjami czasopisma Bravo w Polsce. Koniec podstawówki, MTV tylko via anteny satelitarne lub - rzadko we Włocławku - kablówkę, w telewizji całe dwa programy. Mimo iż Bravo było na szmatławym papierze, plakaty były prawie przezroczyste, było to niesamowity powiew wielkiego świata. Muzykę można było dostać na pirackich kasetach TAKTu za równowartość 1 zł (niecałe 10000 starych zł), z filmami było gorzej. Pamiętam fotostory z planu filmu ze wspomnianym Chesneyem, który grał z jakąś panną w rozbieranej scenie i żeby ich ośmielić, cała ekipa zrzuciła ciuszki. Normalnie jak kilka lat temu zobaczyłam wreszcie w TV ten film, to mi łezka poleciała. Oczywiście w czasach, kiedy to Bravo namiętnie czytywałam, nie szło wiele w kinie obejrzeć, o telewizji nie wspominając. I fotostory były! Już z późniejszych czasów pamiętam historię o Zuzie, co poszła na całość (poszła!) i artykuł o tym, że Eloy ma nowego chłopaka. Coś pięknego i niedrogo. Wracając do Chesneya, nieustannie - od kiedy załapałam jaką taką konsumencką świadomość - zastanawiał mnie sens publikowania takich nowinek w kraju, gdzie nie było ani klubów, ani celebrities ani możliwości zakupu takich ciuchów. A, i były też tłumaczenia piosenek. Normalnie kwiat za kwiatem. Najlepsza była polska wersji piosenki "Boom boom boom, I want you in my room". Po polsku można było zaśpiewać "Riki tiki tak, połóż się na wznak".

Poza tym ziew. Kupiłam Persen, łyknęłam, obudziłam się o 7 rano. Z bolącym gardłem. Nie polecam.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 13, 2007

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 9