Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Hiszpańskie wesele w małym miasteczku. Z Argentyny przyjeżdża ciotka Laura (Cruz), siostra matki panny młodej, przywozi nastoletnią córkę i kilkuletniego synka, nie dociera jednak zamożny mąż Laury, Alexander. Zjeżdża się też spora rodzina z okolicy, sąsiedzi i znajomi. Wszyscy znają wszystkich. Laura spotyka się ze swoim dawnym chłopakiem (Paco), jej córka zwraca uwagę na kuzyna Paco, jej równolatka. I kiedy już widz spodziewa się, że będą jakieś romantyczne komplikacje, wesele przerywa burza, awaria prądu (na szczęście zaradzono temu generatorem od Paco), wreszcie okazuje się, że zniknęła córka Laury, która źle się poczuła i poszła się wcześnie położyć. Matka początkowo podejrzewa kiepski żart, ale na łóżku córki znajduje wycinki sprzed lat dotyczące porwania zakończonego śmiercią dziecka, a potem w sms-ie od porywaczy dostaje żądanie 300 tys. euro. Panika, wszyscy się miotają, szukają śladów, wreszcie zaczynają wychodzić wieloletnie animozje - rodzina ma za złe, że niegdyś zakochana w Paco Laura sprzedała mu przed laty nieurodzajną ziemię, na której ma teraz piękną winnicę, patriarcha rodu nienawidzi robotników sezonowych w winnicy, w samej rodzinie są konflikty, a dodatkowo żona Paco wścieka się, że ten tak się angażuje w sprawę zaginięcia. Laura też przestaje być ukochaną córką i siostrą, kiedy okazuje się, że jej mąż zbankrutował i nie mają pieniędzy na okup (ani na wsparcie rodziny).
Nie oczekiwałam aż takiej dramy i wiwisekcji mitu szczęśliwej rodziny wielopokoleniowej. Kontrast sielskości małego miasteczka i pięknie ubranych weselnych gości ze złamanymi ludźmi, których dotknęła tragedia, jest brutalny. Finał, mimo że nikt nie ginie, nie daje też katharsis.