Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Z duetu film i teatr zdecydowanie wolę film.
Tyle że nie obejrzę teatru w domu. Wyjście do teatru zawsze jest czynnością logistycznie skomplikowaną (zwłaszcza od kiedy zasiedliliśmy dawną bibliotekę łóżeczkiem w rozmiarze 160 cm, zaścieloną zestawem w jeże i poziomki). Dodatkowo najbardziej w Poznaniu lubię budynek Teatru Nowego (i okolicę), więc. I, last but not least, w domu nie dostanę po spektaklu zapiekanki z budki na Moście Dworcowym. Jak to mawia y., jest moc.
Dodatkowo okazało się, że tak naprawdę sztuka Woody'ego Allena nie skorzystała zupełnie nic z ekranizacji (bo idąc za ciosem, sięgnęłam do filmowe "Interiors" z Diane Keaton w roli Renaty). Teatr z pomysłową scenografią (prosta scena, półka, wnoszone klapenzyce, kanapy czy lampa) wystarczająco pokazał dramat, jaki się dział w rodzinie trzech sióstr. 60-letni ojciec po latach życia z chimeryczną, artystyczną matką zdecydował się odejść. Taka separacja na próbę. Każda z sióstr inaczej podchodzi do załamanej i żebrzącej o nadzieję, że jednak wróci, matki. Między sobą i w ramach swoich rodzin dorosłe już córki niespecjalnie umieją znaleźć szczęście, cały czas tkwiąc w swojej roli z domu rodzinnego. Renata, poetka z sukcesami, daje nadzieję i nieustająco zabiega o aplauz ojca. Joey chce tworzyć, ale nie wie, w jaki sposób, mimo wsparcia narzeczonego i ojca, który o jej brak powodzenia posądza Renatę. Flyn jest wielką nieobecną - aktorką, pojawiającą się w przelocie między kolejnymi filmami. Eve, matka, usiłuje sobie poukładać życie od nowa, wracając do projektowania wnętrz.
Jakkolwiek tytułowe wnętrza w filmie były niesamowite, tak w teatrze zachwyciły mnie spójne kostiumy wszystkich pań - piękne, dystyngowane pantofle i garsonki Eve, chłodna elegancja Renaty, króciutka mini Flyn i nonszalanckie olewanie mody Joey. Cały czas zastanawiam się, czy to, że w drugiej połowie zjechała scena i część sztuki odbyła się na pochyłej podłodze (a potem techniczni z wajchami ją naprawiali przy pełnej widowni) było efektem zamierzonym. Jeśli tak - robiło wrażenie. Dodatkowo w teatrze jako sztuka w sztuce pojawiła się (chyba) jednoaktówka Allena o marlowoskim poszukiwaniu Boga; doskonale wkomponowana jako ocena ról Flyn, oglądana z wybuchami śmiechu przez całą rodzinę. Wybuchów śmiechu jednak nie było, bo pewnie nie tylko mnie przeraziła scena gwałtu na jednej z sióstr; czasem za blisko sceny nie jest dobrym pomysłem.
Teraz chcę na "12 gniewnych ludzi".