Uwielbiam happy endy. :)
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Wróciła dziś o 18:55. Czysta, sucha, niegłodna. Poocierała się, miauknęła raz i dwa, dała się obwąchać pręgatym, dziabnęła sobie tego i owego z miski, przyszła na kolana i poszła spać. I śpi.
Nie mam pojęcia, gdzie była kot. Przez trzy dni nie było po niej śladu.
Świat nagle zaczyna składać się z miliona miejsc, do których nie można wejść (garaże, balkony, niezamieszkane posesje, budowy), a w których bez problemu ukryje się kot. Małe osiedle staje się ogromną przestrzenią z setką klatek schodowych.
Opłaca się wieszać ogłoszenia, nawet mimo tego, że wystarczyło to jedno, na drzwiach mojej klatki schodowej.
Nie można wierzyć w ludzką spostrzegawczość. Kot czarno-biały = każdy kot, który nie ma innych kolorów. Nie można też wierzyć w poczucie czasu. W rozmowie ludzie przypominali sobie, że widzieli takiego, ale może w ubiegłym tygodniu.
Trzeba wierzyć w ludzką uczynność. Telefon dzwonił. Zbudowało mnie to trochę. Mogłabym się czepić doboru słów (bo jak usłyszałam "leży tu taki kot jak ze zdjęcia", to serce mi stanęło), ale nie warto. Ważne, że dzwonili.
Warto pytać w urzędzie gminy, co się dzieje ze znalezionymi zwierzętami. U nas odławiane są tylko bezpańskie psy i wywożone do schroniska w Obornikach, nie w Poznaniu. Kotów nikt nie łowi i nie wywozi.
Straż gminna to fajne chłopaki. I najlepsze źródło informacji o martwych zwierzętach w okolicy (tym lepsze, że żadnych nie było), bo to do nich ludzie dzwonią, żeby zabrali.
Warto aktywizować dzieci. I panów złomiarzy.
Mam nadzieję, że nie będę tego powtarzać. Zwiedzenie ogrodu, na który miałam od zawsze ochotę, nie było warte tych nerwów.
I dziękuję za fluidy.