stwory mnie zabiły :D
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Wiało jak nie wiem co, ale szczelne zawinięcie w chustę oraz gruby kaptur pozwoliły iść nam dziś po najlepsze gołąbki w Poznaniu. Boczna droga, lasek z iglakami i kwitnącymi drzewami owocowymi, w końcu powrót do cywilizacji i domy z pięknymi ogrodami. Tym razem Maj nie usnął w drodze do, objaśniłam więc, co to są gołąbki i się tylko tak nazywają, budząc chyba pewien entuzjazm u panów proweniencji budowlanej, spożywających w głębi gołębianego baraczku. Przed baraczkiem, zaraz obok kartki głoszącej, że "Prosimy nie karmić kota", pożywiał się śliczny czarno-biały dachowiec z niesamowitymi mitenkami na przednich łapach - całe łapy czarne, a tylko paluszki białe, z łagodnymi owalami dookoła każdego palca (niestety, ze względu na brak chwytnego ogona, nie mam nic do pokazania, a szkoda). Ponieważ zostały mi jeszcze jakieś drobne, poszłyśmy do mojej ulubionej warzywnej budy opodal, gdzie - jak przystało na zieleninowego profana - zapytałam, co to za fajna mierzwa zieleni i dowiedziałam się, że szpinak. Sympatyczny pan chciał mi tę mierzwę opylić w całości, ale wyjawiłam, że ja szpinaku to niespecjalnie, ale córce bym trochę ugotowała i co pan na to. Pan na to bez problemu wygarnął z wora odpowiednio mniejszą porcję i powiedział, że normalnie to by nie dzielił na mniejsze, ale dla dziecka...
Wracałyśmy w podmuchach coraz to silniejszego wiatru, jedna Majowa ręka na moim obojczyku, druga na ramieniu. Żeby się dziecku nie nudziło, zaczęłam śpiewać durne rymowanki o tym, że poprzez lasy, poprzez bory, maszerują sobie stwory czy że przez ugory i choinki pokwikując biegną świnki, kiedy zorientowałam się, że mały cieplutki Maj od jakiegoś czasu już drzemie przytulony policzkiem do mojego mostka, posapując czasem. Borem, lasem.