Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Lost

TL;DR w formie streszczenia wideo (są spoilery).

Lot Oceanic Airlines 815, z Sydney do Los Angeles z niewiadomych przyczyn samolot rozpada się w powietrzu i część pasażerów cudem uchodzi z życiem z katastrofy, spadając na dziwną wyspę, gdzie Dzieją Się Rzeczy. A to Czarny Dym niespodziewanie zabija ludzi, a to zdziczała osadniczka zastawia pułapki, ktoś porywa dzieci, znajdują się dziwne artefakty typu monstrualna rzeźba stopy z czterema palcami, a w bunkrze siedzi zarośnięty Szkot i wciska guzik co 108 minut. Eklektyczna grupa pasażerów - lekarz z osobowością typu A, przestępca, oszust, artysta/inżynier, ćpun, milioner z przypadku, małżeństwo nie mówiące po angielsku, surwiwalista, rodzeństwo kidults, żołnierz, policjant, dentysta, ksiądz, psycholog, przyszła matka, męczennik, święty, grzesznik (płci dowolnej) - każdy ma jakąś tajemnicę, często tragedię w przeszłości, co wychodzi w przerywających akcję na wyspie flashbackach, i dla każdego to miejsce jest nowym, chociaż niekoniecznie optymalnym początkiem, a często niespodziewanym końcem. Wszyscy - poza jedną osobą - mają jeden cel: wydostać się z wyspy.

Zacznijmy to zwierzeń. Od wielu lat określałam siebie jako “sierotę po Lost”, bo mało który serial dał mi tyle emocji, co gorączkowe binge’owanie kolejnych odcinków pierwszego sezonu, kiedy wszystko było niespodziewane, nieoczywiste, zaskakujące i, cholera jasna, to jest całkiem nowa telewizja! Tym boleśniej odczuwałam przerwy między sezonami i wreszcie dziwny, niejednoznaczny finał, ckliwy do wyrzygu i niekoniecznie wyjaśniający wszystko w stopniu wystarczająco wprost, ale jednocześnie taki ładny i robiący ciepełko w serduszku. Minęło 20 lat od premiery, wczoraj skończyłam ponowne oglądanie serialu (120 odcinków + apokryfy), w międzyczasie zrobiłam doktorat z interpretacji i analiz, które powstały przez te wszystkie lata i… niczego nie żałuję. To dalej fantastyczny serial, ze świetnymi postaciami, mieszanką wszystkiego - dramy, romansu, tajemnicy, mistycyzmu, podróży w czasie, podstępnej korporacji, teorii spiskowych, zbiegów okoliczności, sarkastycznego i czasem autoironiczego humoru[1] i, co chyba najważniejsze, pokazujący, że nic się od tysiącleci nie zmienia: człowiek potrzebuje drugiego człowieka i poczucia sensu tego, co robi. Dodatkowo jest zaskakujący technicznie - kilka planów czasowych, asynchroniczne wydarzenia, czasem zupełnie niespodziewana scena ma swoje rozwiązanie kilkanaście odcinków później. Kolejne oglądanie ma też tę zaletę, że nie czeka się tak żarłocznie na wyjaśnienie tej setki tajemnic, bo zasadniczo już wiadomo, co jest ważne, a co nie i można się skupić na tym, co dzieje się między ludźmi. Niekoniecznie wszystkie rozwiązania fabularne mi się podobają, niektóre elementy się mocno zestarzały[2], bo jednak świat zmienił się od lat 2004-2010, nie przepadam też za mistycyzmem, wynagrodzenie cierpienia i wyrzeczeń w życiu za pomocą połączenia w buddyjskim bardo, gdzie szczęśliwość i możliwość przejścia do wiekuistego, ekumenicznego światła, jest teorią z gruntu mi obcą, a wcale niesubtelne wyjaśnienie przyczyn jak ze złego dowcipu nie pomogło, ale ostatnie trzy miesiące oglądania sprawiły mi mnóstwo przyjemności[3]. To, co mi znacznie pomogło z perspektywy czasu, to odkrycie, że to logiczne wyjaśnienie tego, co się działo w świecie “Losta” niekoniecznie jest logicznym wyjaśnieniem w naszym świecie - stąd tłumaczenie Czarnego Dymu nanobotami czy szukanie na mapie przenoszącej się wyspy, która jest na Osi Świata i jest zasobnikiem życiodajnej energii jest czynnością zarówno rozczarowującą, jak i bezsensowną. I jeśli się przyjmie tę optykę, to serial ma o wiele więcej sensu, łącznie z zakończeniem jak z ulotki Świadków Jehowy. A, jakby kto pytał - nieustająco Team Sawyer (oraz absolutnie chcę sidequel, gdzie Lapidus, Miles i Hurley będą komentować rzeczywistość).

[1] Uwielbiam to w popkulturze, że można zmontować taki świat, gdzie jednocześnie łezka mi leci, bo protagonista odchodzi, dokonawszy Ostatecznego Aktu nadludzkim wysiłkiem (i jest piesek, piesek zawsze +50 do wzruszenia), a 30 sekund później chichoczę ze sceny jak z “Pingwinów z Madagaskaru”, gdzie da się samolot naprawić za pomocą srebrnej taśmy (“I don’t believe in a lot of things, but I do believe in duct tape”).

[2] Arab = terrorysta, tylko mężczyźni mogą być bohaterami, Koreanka musi znać się na ziołach (chociaż nie jest farmaceutką, a córką wpływowego biznesmena), osobie z niepełnosprawnością trzeba przede wszystkim współczuć, gruby = leniwy. Nie wchodzę nawet w kwestię omijania poczucia zagrożenia u kobiet, żaden z większości mężczyzn na wyspie nawet nie pomyśli przedmiotowo i takiej myśli nie zrealizuje, chociaż czasopisma z gołymi paniami są elementem scenografii. Mogę tak długo, ale jakby nie o to chodzi.

[3] Nieustająco mam ciarki, jak widzę to promo. Uwielbiam sposób, w jaki w tym serialu udało się zbudować klimat niesamowitości i przeżycia transcendentalnego, nawet jeśli nie wszystkie obietnice zostały dotrzymane. I tak, daję się łatwo łapać na większość filmowych sztuczek typu "on tak na nią patrzy", trudno.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 26, 2025

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 2

« Andrzej Sapkowski - Krew elfów

Komentarze

siwa
Najlepsze, co mnie w internecie spotkało, to Twoje streszczanie mi przez jabbera kolejnych odcinków <3 Obejrzałam chyba dwa sezony, potem mnie fikoły zmęczyły, ale w Twoim wykonaniu było to jeszcze lepsze. Wzrusz, recenzja #pamiętamy ;)
Zuzanka
Przy oglądaniu hurtem ciężko komentować na bieżąco, ale myślę, że byłabyś zadowolona :-D (chociaż może byłam zabawniejsza kiedyś).

Skomentuj