Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Celebruję nieuważność ostatnio. Zapominam, mylę się, omijam i spóźniam. Przechodząc, staram się nie patrzeć i nie zauważać, co czasami oczywiście ma te zalety, że nie krzyczę na kolejne celowe wdepnięcie w kałużę. Tyle że zen nie osiągam tymi chałupnicznymi metodami. Nie zdążyłam się nasycić słońcem, zanim zniknęło w tej jesienio-wiośnie, zakatarzonej i mokrej. Nie kupiłam jeszcze w tym roku dobrych truskawek, takich, które mogę wyjadać prosto z koszyka (ale kupiłam słoiczki na konfitury, zapobiegliwa mama Muminka). Mango za to w Lidlu znalazłam takie, że należycie ciekło między palcami, kiedy obgryzałam pestkę. Ale jedno. Lista JFDI mi rośnie, Jeżyce czekają, Poznań ma miejsca, o których myślę od lat. A tymczasem poszłabym spać.
PS I obejrzałam Hobbita, już jakiś czas temu. I nie to, że mi się nie podobał. Bo ładny. Ale takie nic. Letnio-nijako. Ale na plus, że nie widziałam w Bilbo Watsona (czy tęsknię trochę za Sherlockiem-Benedictem? Ależ).