Encantada, muy encantada
Tegoroczny listopad daje mi w prezencie złote światło, niskie, mgliste; przez pół dnia trwa złota godzina i przedzierając się przez miejską tkankę w celach różnych, nie mogę się pozbierać z podziwu. I tak od ponad tygodnia, chyba że nie ma słońca. Na razie z tego złotego zachwytu udało mi się wjechać w Przepadek pod prąd, na szczęście o poranku na pasie było pusto i zgrabnie wykręciłam, udając, że tak właśnie chciałam zrobić. Bez sensu, ale bez konsekwencji.
I tak jakoś wyszło znienacka (wiadomo, nasz domowy nienacek to jakieś dwa miesiące ostrożnego krążenia), że TŻ znalazł nam nowy dom. Z większą powierzchnią. Zapewne dlatego, że mimo niemrawych ruchów nie udało mi się w jakiś spektakularny sposób zminimalizować stanu posiadania, za to zrobiłam dużo dżemów. Sprawa jeszcze nie jest sfinalizowana[1], za to mam okazję poczynić rozmaite obserwacje natury socjologicznej czy wręcz etnograficznej.
Jak to zdanie sprzedającego "nie wszyscy we wspólnocie zgadzają się, dlatego jest zarządca sądowy" okazuje się oznaczać, że to sprzedający bojkotuje ustalenia i na przykład nie zgadza się na remont dachu. Albo "z ogrodu nikt poza nami nie korzysta" okazuje się oznaczać, że sąsiedzi boją się do wzmiankowanego ogrodu zejść, bo sprzedający monopolizuje dostęp oraz uprawia grilling pod oknami na sposób głośny. Kilka takich uroczych dysonansów i zaczynamy być wyglądani nieledwie jak Mojżesz czy inny posiadacz zdrowego rozsądku. Ja chcę w ogrodzie trawę i huśtawkę (i zioła, poziomki, tulipany, paprocie i mirabelkę. I... I...).
Pewnie trochę zejdzie, zanim. Ale nawet powściągając entuzjazm, czuję się jak nie wiem co.
[1] Ale będzie spiżarnia, wykusz(!) i współwłasność nieużywanego ogrodu. Z miejscem na hamak. Może nie jest to jakieś specjalne źródło podniet w listopadzie, ale cieszy mnie to bardzo. Majut chce się przeprowadzać już, zwłaszcza że ma obiecane łóżko na antresoli.