dziś jest święto norweskiej konstytucji (ddtvn uraczył mnie tą wiedzą), wiec może dlatego takie zabawy?
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
... w blogowe zaświaty, niespecjalnie mądrze naciskając "Anuluj". Jakoś mnie to nie dziwi, bo przed wyjściem na śniadanie spędziłam ładne kilka minut na poszukiwaniu obiektywu, który przed momentem miałam byłam w ręku, a znalazł się w łazience koło lustra. Jak już kiedyś wspominałam, jestem miejska. Mój ekosystem mieści kawiarnie i restauracje, ryneczki z warzywami, pchle targi, parki i sklepy. Nie mam specjalnego nabożeństwa do cotygodniowej wizyty w supermarkecie, ale lubię urozmaicić sobie życie również robiąc szybki przegląd tego, co nowe, dotykając i wąchając. I mam duży fetysz tego, żeby dostać dobre śniadanie.
W Chimerze leniwie spożyliśmy poranny posiłek, wyjątkowo miło zaskoczeni, że nie trzeba wstawać rannym świtem przed 13, żeby zdążyć, bo śniadanie można dostać i o 22, jak zapewniła miła pani w herbaciarni. Leniwie i dość rozrywkowo, bo w lokalu grasowało stado kilkunastu ryczących 50. (a nawet 60.), które odbywały sabat czarownic, pewnie inspirowany po trosze naszą-klasą, sądząc z tematów ("nie sprawdzają nam teraz tarcz i nie zaglądają pod spódnice, a szkoda"), jakie dobiegały zza ściany. Po kilku karafkach wina słychać było toasty za te, których już nie było, ale też i za sprawne pęcherze i zwieracze (nie żebym się z tego śmiała, naprawdę). Trochę mnie to melancholijnie nastawiło, bo ja nie za bardzo odczuwam chęć spotykania się z ludźmi z przeszłości w jakiejś większej masie - kilka osób lubię, ale nie ciągnie mnie do spędów wszystkich, z którymi miałam okazję w życiu przebywać. Taka konstrukcja.
Nawiązując do wątku mody weselnej sprzed paru tygodni, dzisiaj na Rynku odbywały się jakieś dziwne obrządki okołoślubne ludu norweskiego.
Przy bliższym przyjrzeniu okazało się, że jest dość niewyrafinowana zabawa (ale na trzeźwo!), polegająca na trafieniu długopisem przywiązanym z tyłu do paska do stojącej na ziemi butelki po szampanie, co zapewne ma symbolizować zapładnianie. Poza tym kwitł handel, zwierzyna spała, a po całym mieście kręciło się mnóstwo turystów.
I obiecane konwalie ;-) z Rynku Wildeckiego. Tam miała miejsce historyjka, która mnie dalej bawi. Kupowałam swego czasu TŻ-u flanelową koszulę i szukałam takiej naprawdę dużej, bo luźna miała być. Znalazłam jakąś XXL-kę, zawinszowałam, po czym pan ze straganu porozumiewawczo mrugnął okiem i stwierdził, że TŻ to "taki bardziej byczek".