Przyjemności w Dublinie. Ja polecam, mi się bardzo podobał.. tym bardziej że miałam pogodę o wiele przyjemniejszą niż u nas :) .. i do dziś mnie bawi irlandzki akcent :)
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Rok temu miałam fin de siècle. Że nie będzie już takich poranków (niestety, jak na razie się nie zapowiada, żeby szybko wróciły), że lato się kończy, że owoce nie będą już takie jak były, te sprawy. A jednocześnie poczucie, że zaczyna się era pierwszych razów, świeżości i ponownej możliwości, żeby zachwycić się czymś, o czym dawno zapomniałam. Dziś nie czuję upływu czasu, jestem w samym sercu nowości. Nie wszystkie są fajne, bo na przykład mam trochę dreszczy przed pierwszym Majowym lotem (zwłaszcza że Ryanairem, gdzie pewnie każą mi płacić za wodę przegotowaną dla dziecka) czy sprawdzaniem, jak bardzo Citi naciąga pod pretekstem robienia dobrze[3]. Ale jak już dolecimy, to będzie nader.
Za to niesamowicie lubię wymyślać coraz to nowe scenariusze. Wbrew temu, co mówi naród (że po co lecieć do Dublina, skoro jest tyle fajniejszych miejsc[1] i, oraz po co do miasta[2]), bardzo się na ten wyjazd cieszę. I mimo wąskiego okienka czasu tam, mam w głowie mnóstwo. I nawet jak się nie uda za pierwszym razem, to się - mam nadzieję - nie wymydli.
I nagle wyszło, że zaplanowałam sobie na niecałe 5 dni dziewięć(!) miejsc, w które koniecznie muszę pojechać. I ja jadę odpocząć, ech. Ale te targi, foki (foki!), zamki, cmentarze, ogrody, mosty, biblioteki, parki, budynki, plaże, zachody słońca i ulice - to tam czeka! I jak to tak, nie powąchać?
[1] W połowie byłam, w drugiej połowie i tak prędzej czy później będę, a poza tym we mnie jeszcze gdzieś siedzi to poczucie irlandzkiej magii, nie zabite przez stada rodaków jeżdżącym tam na zmywak. Nie, to nie o pani, kochaniutka.
[2] Zdziwniej, zdziwniej, bo mi w mieście dobrze.
[3] Tym razem biorę ze sobą alternatywnie kartę innego banku. Bo śliczna obietnica wypłat za granicą bez przewalutowania szybko okazała się mieć drobny druczek w postaci kursu zakupu walorów, który okazał się znacznie droższy od kursu sprzedaży w dowolnym kantorze. To ja sobie jednak kupię jak zwierzę, zamiast korzystać z produktu wymyślonego przez pazernych bankierów.