Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o podroze

Bill Bryson - Herbatka o piątej

Bill Bryson, Amerykanin mieszkający od 40 lat w Wielkiej Brytanii, objeżdża wybrane prowincjonalne miejsca, niektóre - opisane w “Zapiskach z małej wyspy” - odwiedza ponownie po 20-30 latach, do innych trafia po raz pierwszy, tropiąc jakieś wydarzenie lub historię. Po części to zbiór humoresek o brytyjskich absurdach, po części to tęsknota za Wielką Brytanią sprzed globalizacji, internetu i kolejnych reform rozmontowujących na przykład koleje, a między wierszami to nostalgiczna tęsknota za czasami, kiedy autor był młody, za funta można było zjeść posiłek życia, a samochody spotykało się raz na kwadrans, a nie stało w wielogodzinnych korkach. Niekoniecznie nadaje się jako przewodnik turystyczny, ale można wyjąć sobie garść zabawnych i celnych cytatów:

[...] zasadniczo Eastleigh sprawiało wrażenie miejscowości, w której można albo napić się kawy, albo usiąść i popatrzeć, jak gołębie defekują.
Z zaskoczeniem się dowiedziałem, że drogi są numerowane zgodnie z określonym systemem, ale potem sobie przypomniałem, że jest to system brytyjski, co oznacza, że w niczym nie przypomina systemów stosowanych w innych krajach. Pierwsza zasada, na której opiera się każdy brytyjski system, brzmi, że jego systemowość musi być pozorna.
Czy to nie zdumiewające, jak wielu ludzi na świecie nas nienawidzi? Większość z nich nigdy nie spotkamy, a przecież naprawdę nas nie lubią. Nienawidzą nas wszyscy twórcy oprogramowania w Microsofcie i większość osób, które odbierają telefony w agencji turystycznej Expedia. Pracownicy TripAdvisor by nas nienawidzili, gdyby nie byli takimi zasranymi idiotami. Nienawidzą nas wszyscy pracownicy hoteli, którzy mają kontakt z klientami, oraz wszyscy bez wyjątku pracownicy linii lotniczych. Nienawidzą nas wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek pracowali dla British Telecom, łącznie z tymi, którzy zmarli przed naszym urodzeniem; BT zatrudnia w Indiach całe rzesze personelu pomocniczego tylko po to, żeby nas nienawidził.
Przez wiele lat sądzono, że nie krzyżowaliśmy się z nimi, ale dzisiaj wiemy, że jesteśmy w dwóch procentach neandertalczykami. Nie rozumiem, dlaczego kwestia ta budziła tak wielki opór naukowców. Jeśli rozejrzymy się wokół siebie, to zobaczymy mnóstwo ludzi, z którymi ktoś sypia, mimo że bezspornie wyglądają mniej nęcąco niż niejedna neandertalska panna siedząca przy ognisku.
Lubię Norfolk. Mieszkałem tam od 2003 do 2013 roku i nabrałem przekonania, że nie ma w tym hrabstwie nic, czego nie dałoby się naprawić za pomocą kilku wzgórz i odrobiny zmienności genetycznej. Jak mawiał mój syn Sam: „Norfolk: za dużo ludzi, za mało nazwisk”.
Oczywiście nic już nie pamiętam (mam sześćdziesiąt trzy lata), ale przez chwilę wiedziałem i byłem zachwycony.

Inne tego autora:

#89

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 19, 2019

Link permanentny - Tagi: panowie, 2019, podroze - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Terry Darlington - Z wąskim psem do Carcassonne

Whippety to takie małe, wąskie charty. Według autora są tchórzliwe, nie lubią pływać, uwielbiają skwarki[1], pierdzą, szybko biegają i zdecydowanie nie nadają się na towarzysza wyprawy wąską barką rzeczną[2] ze Stone w Wielkiej Brytanii do Carcassonne we Francji, tuż przy brzegu morza Śródziemnego. Terry i Monica, starsze małżeństwo, od kilkudziesięciu lat pływają po angielskich kanałach, ale - wbrew ostrzeżeniem znajomych i rodziny - chcą przepłynąć kanałem La Manche do Francji (niebezpiecznie!), a potem w dół Rodanem do celu (również niebezpiecznie). Po drodze są zachęcani i zniechęcani, wpadają w depresję i hurraoptymizm, trafiają na ludzi miłych i pomocnych oraz zupełnych matołów, a whippet Jim skutecznie pozwala na przełamywanie pierwszych lodów w każdym nowym miejscu. Bardzo miła leniwa wakacyjna lektura, można na podstawie kolejnych miejsc planować wakacje (aczkolwiek rzecz rozpoczęła się w 1998 roku, nie przywiązywałabym się do pomysłu traktowania opowieści jako przewodnika).

Mimo tego czytało się topornie - wiadomo, ostatnio okoliczności przyrody niesprzyjające, ale mam wrażenie, że to również zasługa tłumaczenia i redakcji (bo korekta to na 100% przysypiała w trakcie). Do tego brakowało mi zdjęć, zwłaszcza że Terry opisuje, co fotografował, a miejsca, w których był, są malownicze. Na szczęście dobra Bogini dała internet i zdjęcia z wyprawy francuskiej można obejrzeć na stronie wyprawy.

[1] Skwarki?! Ma ktoś oryginał? Czym ci dziwni ludzie psa naprawdę karmili? Chipsami? Chrupkami? Smażonym bekonem?

[2] Ozdobioną gustownymi kwiatuszkami, a jak.

#41

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 5, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, panowie, podroze - Komentarzy: 3


Leszek Talko - Talki w podróży

Wstyd powiedzieć, ale jest to kolejna książka, podczas czytania której myślałam "Mogłabym sama ją napisać, tylko się spóźniłam" (chociaż pewnie wymyślanie błyskotliwych tytułów rozdziałów nie poszłoby tak sprawnie, jak Talce czy Cotowi [2019 - link nieaktualny]). To zbiorek felietonów opowiadających o dwóch podróżach Talków dookoła Polski; w pierwszą wybrali się z półtorarocznym Młodym (jasne jest więc, że ciekawsze są traktory, wiejskie koty, żuczki-gnojaki i żubry), w drugą już z parką Młodych - odpowiednio 5 i 6,5 letnich (tu trzeba już umilić młodzieży podróż co bardziej cenzuralnymi legendami i równie ocenzurowaną wersją CB radia). Żeby nie było za prosto, pojechali polami, wioskami i opłotkami, żeby obejrzeć to, o czym w poważnych przewodnikach "Polska w weekend" nie piszą. I jak podczas czytania miałam ochotę popełnić pełną zachwytu notkę o zgrabnie napisanej, zabawnej, ciekawej i jeszcze do tego świetnie czytalnej książce, tak im dalej w las, tym bardziej mroczniej mi się robiło i kluł mi się w głowie coraz zjadliwszy paszwil.

Czemu? Bo książka odpowiada na żywotne pytanie, które czasem zadają mi znajomi, czemu nie spędzam urlopu w Polsce, skoro jest tyle pięknych miejsc do obejrzenia. Właśnie z tego powodu, że miejsca te są ciągle obudowane post-prlowskim "niechcemisiem", bez względu na zasobność portfela trafienie do dobrej restauracji (a nie takiej, gdzie są pierogi z mrożonki, pizza z brzoskwinią odgrzewana w mikrofali, zupa z proszku czy grzanki z kartonika), nie wspominając o jakości i dostępności miejsc noclegowych poza większymi miastami (szybki rzut oka na booking.com - Polska 990 hoteli/hosteli itp., dla porównania 645 hoteli w Berlinie). Do tych pięknych miejsc prowadzą też drogi, czasem nawet wyasfaltowane, ale asfaltu spod łat nie widać. Ba, mamy zabytki, pałace, cmentarze, góry, lasy i doliny, co z tego, jak przez ostatnie kilkadziesiąt lat w zameczku przechowywano węgiel bądź hodowano prosięta, a ostatnie 20 lat sprawiło tylko, że zmieniło się podejście: z dawnego "państwowe, czyli niczyje" na "jak wróci prawowity właściciel, to naprawi". Przy miejscach odwiedzanych przez turystów nie ma przewodników, albumów czy infrastruktury (przepraszam, ale jak dla mnie jedna restauracja w Rogalinie i okienko z lodami to boleśnie mało), czasem siedzi pan Józio czy pani Halina i za 2 zł od łebka może opowiedzieć zabawną historię. I tak jak na to patrzę, to zwyczajnie nie chce mi się. Jedyną barierą za granicą jest język, ale jak do tej pory nawet na Tajwanie da się radę porozumieć, czasem tylko nadużywając rąk. Nie chcę jechać nad polskie morze, gdzie jedyną atrakcją jest smażona ryba, a za pieniądze porównywalne z czterogwiazdkowym hotelem w Luxemburgu nocować w klockowatym domku z oknem wychodzącym na śmietnik. Nie chcę na polską wieś. Nie chcę do większości polskich miast. Może się zmieni za jakiś czas, bo się zmienia, ale na razie wybieram obmierzłe luksusy i dobrze dozowany lokalny folklor za granicą za wcale nie bardzo większe pieniądze.

Talka warto poza tym ze względu na śliczne poboczne historyjki (i cieszące namiary na miejsca, do których jednak warto).

"Powinno mnie tknąć już przy menu.
- Co to jest? zapytałem sympatycznej, bardzo polskiej kelnerki w chińskim fartuszku, wskazując pozycję w menu.
- To taki jakby kapuśniak, ale z grzybami chińskimi - wyjaśniła.
- A ta pozycja? - wskazałem następną zupę.
- A to jakby kartoflana, ale z chińskim makaronem - powiedziała.
- A to mięso?
- To jakby schabowy, ale z chińskim sosem".(...)
Pani kelnerka w restauracji chińskiej znała odpowiedź na nurtujące nas pytania.
- Klient lubi zjeść coś egzotycznego, ale żeby miało znajomy smak. Potem konsument sprowadza znajomych lub rodzinę i mówi: "to chińskie danie, ale smakuje jak schabowy". Bardzo nam się to sprawdza".

Alex, przemiły Niemiec mówiący po polsku, (...) zapytał wczoraj wieczorem swoją uroczą polszczyzną:
- Ale właściwie po co wam ten Dolny Śląsk, skoro się nim nie opiekujecie?

To ja, proszę państwa, wrócę, jak się zaczniemy opiekować.

PS Ostatnia strona jest smutna.

EDIT: Z Madagaskaru:
Alex the Lion: Whoa! Hold up there a second, fuzzbucket. You mean like, uh, the "live in a mud hut, wipe yourself with a leaf" type wild?
Julian: Who wipes?

Inne tego autora tu.

#26

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 2, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: panowie, podroze, 2009, reportaz - Komentarzy: 31


Frances Mayes - Rok w podróży. Dziennik pasjonatki

Bardzo lubię blogi podróżnicze. Niekoniecznie handlowo-przewodnikowe, gdzie znajdują się listy knajp, sklepów i wyliczenia, co warto kupić i za ile, ale takie bardziej osobiste - z czym kojarzy się fontanna na placyku w wiosce, jak smakują ciasteczka w cukierni tu i tu, czemu balkony są tak skonstruowane, a nie inaczej, kto mieszkał na tej ulicy, czy że przychodzą koty pożebrać o kurczaka.

Tak mniej więcej wygląda "Rok w podróży". Amerykanka z Georgii, mieszkająca przez sporą część roku w Toskanii we Włoszech, robi współcześnie rundkę po krajach Europy (2005). Nie jest to historia Standardowej Amerykanki(TM), która przyjechała do Europy i dziwi się każdemu szczegółowi, ale pełna zachwytu opowieść literatki, fascynatki kuchni i kultury, obserwującej dziedzictwo wieków. Krótka podróż po Hiszpanii zawierała m.in. wizytę w Granadzie, gdzie można przejść śladami Federico Garcii Lorki, co było dość inspirującym tematem. Znacznie gorzej wypadło zwiedzanie Burgundii śladami Colette, bogato okraszone opisami z jej książek czy licznie ocytatowana jakimiś romantycznymi dziełami wyprawa do Taorminy, zyskująca znacznie na opuszczaniu cytatów. Poza tym rzut oka na Portugalię, Fez, Neapol, Istambuł, rejs po Morzu Śródziemnym i zwiedzanie okolicznych wysp, angielskie wiejskie ogrody, Szkocja z przyjaciółmi w wynajętym domu. Dużo miejsc trafiło na moją wirtualną listę "to visit", w wielu miejscach czytając uśmiechałam się pod nosem, bo miewałam podobne doświadczenia.

Książka zupełnie bez żadnych dodatkowych wątków fabularnych poza krótkimi historiami związanymi z pobytami w różnych miejscach i poznanymi tam ludźmi. Sporo skojarzeń i wspomnień z życia i poprzednich wyjazdów, dużo planów i marzeń. Ot, rok z życia bloggerki. Brakuje mi tylko odnośnika to jej galerii na picasie, żeby obejrzeć poukładane w zgrabne albumy zdjęcia z opisanych w książce podróży.

Inne tej autorki:

#11

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 25, 2008

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2008, panie, podroze - Skomentuj


Peter Mayle - Prowansja od A do Z

Śniło mi się lato. Takie zapamiętane z dzieciństwa - boczne drogi wśród łanów zboża, rozświetlony las, motyle, łąka, małe wzgórza, na które wjeżdża się krętą drogą. Ciepło, ale nie gorąco. Białe domy, czerwone dachy, pachące zioła. Nie jestem wielką fanką tego, co się teraz pokazuje za oknem, dlatego jakby były jakieś wybory, żeby znormalizować u nas pory roku (zgadzam się na lato przez 3/4 roku, resztę czasu może być późna wiosna i wczesna jesień, zimę wykreślam), to dajcie znać.

Wracając do mojej teorii snów, sen sponsorowała mi książka, którą skończyłam przed zaśnięciem (no, tę część widowiskowo-letnią, bo oprócz tego coś się działo z przestępcami, jelly beansami i jakąś skomplikowaną akcją w opuszczonym pensjonacie na pięterku, ale to jakby wypływa z mojej pokręconej psychiki). Mayle umie naszkicować miejsca w taki sposób, że da się je poczuć, zobaczyć, powąchać i zacząć myśleć teraz już natychmiast o tym, żeby pojechać do Prowansji. W książce (w zasadzie leksykonie) nie ma akcji i bohaterów pierwszoplanowych, są za to alfabetycznie poukładanie wspomnienia, historie i miejsca, które na prowansalskiej prowincji koniecznie trzeba zobaczyć. Gdzie jest najlepsza kiełbasa, czemu lawenda pachnie inaczej w zależności od wysokości miejsca rośnięcia, po co są we francuskich miasteczkach fontanny, kto wpadł na pomysł robienia owoców kandyzowanych i mnóstwo innych useless trivia, o których się człowiek dowiaduje, jak już gdzieś trochę pomieszka.

Pomieszkiwanie w różnych miejscach, wąchanie świata, próbowanie lokalnego smaku, wpasowanie siebie w ramy innej rzeczywistości i pisanie o tym, to jest to, co tygrysy chciałyby robić (zwłaszcza jakby ktoś chciał mi za to płacić). Wysuwa mi się to na plan pierwszy w kategorii dream-job, chwilowo dystansując bycie rentierem lub właścicielem nastrojowej restauracji.

Inne tego autora tu.

#51

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 27, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2007, panowie, podroze - Skomentuj


Robert Makłowicz - Podróże kulinarne Roberta Makłowicza. Smak Węgier

Podobała mi się bardzo-bardzo, ale ostrzegam, że ja mam delikatnego hopla na punkcie Węgier i węgierskiego żarcia. Jeśli ktoś oglądał wszystkie programy w ramach Podróży Kulinarnych (lub kupił DVD), to wiele wartości dodanej tutaj nie znajdzie. Historyjki i przepisy są dokładnie takie, jak w programach, do tego fajne fotki i oczywiście miło, że ma się jakby co pod ręką. Uwielbiam Makłowicza, bo ślicznie umie mówić o jedzeniu, wyszukuje drobiazgi, które sprawiają, że warto jechać i poszukać tego "na żywo". Dla mnie to taki trochę pamiętnik z Węgier, bo w niektórych opisanych miejscach byłam.

Inne tego autora:

#3

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 21, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2007, kulinarne, panowie, podroze - Komentarzy: 1