Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

50 pierwszych randek

Zaskakująco sympatyczny film mimo Adama Sandlera, którego nie powinno się obsadzać w żadnej roli, a już szczególnie amantów. Nie gryzie nawet specjalnie Drew Barrymore, która gra sobie zwykłą, sympatyczną dziewczynę i nie robi straszliwie głupich min oraz nie biega z płonącą głową. Sandler jest wakacyjnym podrywaczem, który na Hawajach zapewnia turystce przygodę na jedną noc, po czym znika, zostawiając ją z niedosytem i pięknymi wspomnieniami. Pewnego dnia poznaje Lucy, przemiło sobie rozmawiają przy śniadaniu w sympatycznym dinersie, po czym następnego dnia, kiedy spotyka ją w tym samym miejscu, ale ona już go nie pamięta, albowiem nie działa jej pamięć krótkotrwała (w nocy się resetuje). W przeciwieństwie do komputera, kobiety po wypadku nie da się naprawić za pomocą wymiany płyty, więc zakochany Sandler posługuje się pamięciami zewnętrznymi, żeby każdego dnia przypomnieć Lucy, kim jest i co się z nią działo poprzedniego dnia.

Film jest ciepły, rodzinny, z dużą porcją dobrych ról drugoplanowych - brat na sterydach, transwestyczna pani/pan pomocnik weterynarza, bardzo fajna rola morsów czy innych wielkich fokowatych z wąsami.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek kwietnia 4, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


Californication

Wbrew tytułowi serial nie ma wiele wspólnego z płytą Red Hot Chili Peppers, aczkolwiek ma bezbłędną ścieżkę muzyczną. Hank - pisarz, autor bestsellerowej i sfilmowanej powieści, cierpi na zanik weny w pięknej i słonecznej Kalifornii. A to przeleci świeżo poznaną pannę, a to łyknie albo wciągnie jakiegoś draga, a to spędzi kolejny wieczór na rozmowie z potencjalnym zainteresowanym, który mógłby wydać jego książkę, gdyby tylko ją napisał, w międzyczasie odwiedzając byłą partnerkę i matkę ich wspólnej córki, która właśnie planuje ślub z nowym partnerem. Jak się łatwo domyślić, Hank dojrzewa do tego, że jednak chciałby do ex-partnerki wrócić, co powoduje szereg komplikacji.

Pod względem akcji serial nie jest specjalnie wyrafinowany, bo głównie odbywa się na płaszczyznach damsko-męskich i rodzinno-przyjacielskich. Jest za to prześlicznie filmowany (reżyser chyba lubi Los Angeles tak jak Woody Allen lubi Nowy Jork), bardzo tekściarski, zdecydowanie dla dorosłych ze względu na dużą liczbę kwestii związanych z życiem erotycznym i wulgaryzmów. Bardzo na tak ze względu na odtwórcę roli Hanka - Davida Duchovnego, który bez Scully i paranoi jest znacznie przyjemniejszy. Na razie jeden krótki sezon (12 odcinków), jesienią w planach drugi.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 19, 2008

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Auta ("Cars")

Nie wiem, jak Państwo, ale ja się bardzo wzruszam na filmach animowanych. I dość zdziwiłam samą siebie, bo jak rozumiem pluszane potwory, rybkę o dużych oczkach czy pingwiny, tak nie spodziewałam się, że samochody do mnie trafią. Znany wóz wyścigowy trafia do małego i zapomnianego miasteczka, które po wybudowaniu opodal autostrady przestało mieć znaczenie (prawie że asfalt się zwija na noc, żeby się nie brudził). Samochód poznaje piękną niebieską porszówkę, która wróciła do miasteczka z Nowego Jorku, bo nie odpowiadało jej tempo życia, starego, zardzewiałego pickupa i dawną gwiazdę wyścigów, Hudsona Horneta. Jako że nie o intrygę tu chodzi, łatwo się domyślić, że wyścigówce spodoba się małe miasteczko i sympatyczne autka i ostatecznie wybierze przyjaźń i sielankę zamiast wielkiego świata wyścigów.

Coś dla tych, którzy zawsze marzyli, żeby przejechać się mitycznym Route 66, prowadzącym w poprzek Stanów. Śliczne, animowane pejzaże, doskonały polski dubbing, przesympatyczne scenki rodzajowe (polowanie na traktorki i ucieczka przed Heńkiem) i urocze trącanie się zderzakami. Film typowo dla młodszej młodzieży, bez scen drastycznych, ale i z dużą dozą postmodernizmu dla trochę starszej młodzieży.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 18, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Schizopolis

Tytuł dokładnie odzwierciedla zawartość. Film składa się ze scenek, luźno spiętych motywem przewodnim korporacji prowadzonej przez charyzmatycznego milionera, piszącego poradniki. Pracownik korporacji jest proszony o napisanie dla szefa przemówienia na nadchodzącą galę, jednocześnie po firmie rozchodzi się plotka, że wśród pracowników jest szpieg. Żona pracownika ma romans z dentystą pochodzenia słowiańskiego (po nazwisku sądząc), a jej koleżanka - z seksownym, ale dość dziwnym deratyzatorem, który tak naprawdę jest aktorem i jeżdżąca za nim ekipa filmowa to wszystko kręci. Dentysta poznaje piękną kobietę nr 2, zakochuje się, a kiedy żona pracownika ma odejść do dentysty, wszystko się sypie (a do tego piękna kobieta nr 2 oskarża go o molestowanie s.ek.sualne). Dodam, że jakąkolwiek próbę złapania sensu w tym filmie utrudnia fakt, że ten sam aktor (zupełnie przypadkiem i reżyser) gra większość ról męskich - żonatego pracownika, dentysty czy deratyzatora, a aktorka (prywatnie żona reżysera) - co najmniej dwie role żeńskie.

Poza nieudanymi próbami łapania literalnego sensu, film jest zabawnym zestawem czasem powtarzajacych się sytuacji, z których wynika, że bardzo ciężko się ludziom porozumieć na poziomie werbalnym, chociaż na poziomie języka ciała idzie im całkiem nieźle. Pikanterii dodaje golas, uciekający z pobliskiego psychiatryka, którego co jakiś czas na planie ścigają pielęgniarze. Całość jest bardzo absurdalna, miałam silne skojarzenia z Monty Pythonem. Najzabawniejszym elementem jest to, że film wymyślił, napisał i nakręcił człowiek, który reżyserował Syrianę, Przez ciemne zwierciadło, trzy częsci cyklu o Danielu Oceanie czy Solaris - Steven Soderbergh.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 5, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 3


Jestem legendą

Wojskowy naukowiec, ocalały po epidemii wyniszczającej prawie całą ludzkość, mieszka z psem w opustoszałym Nowym Jorku, szukając lekarstwa na chorobę. Czasem sobie pojeździ bez celu, wejdzie do księgarni/sklepu płytowego i pogada z manekinami, bo człowiek jednak musi do kogoś człekokształtnego gębę otworzyć. Czasem wda się w jakąś awanturę z krążącymi po zmroku mutantami, którzy mają w oczach żądzę krwi (ale bez podczerwieni, bo to nie Flash Gordon). I to w zasadzie cała fabuła filmu, łatwo więc przejść do jego wad. Pierwsze 3/4 filmu jest niesamowicie nastrojowe, ale okrutnie nudne. Ja wiem, że to taki zamysł artystyczny - pokazać samotność dzielnego bohatera, pustkę pokataklizmowego miasta, konieczność uporządkowania i codzienną walkę o następny dzień. Może w kinie jest z tego większy fun, przed TV w domu mnie nużyło (zdążyłam upiec babeczki i ogarnąć kuchnię bez poczucia straty przy oglądaniu). Po 3/4 film trochę się rozkręca, pojawia się babeczka, którą nasz stęskniony za inteligentnym ludzkim towarzystwem bohater olewa, bo przecież w opustoszałym mieście ładne babeczki chodzą stadami. A na koniec następuje bardzo amerykańska pointa, z powiewającym sztandarem. Jak kto nie lubi zombiesów, innych mutantów, a dodatkowo Willa Smitha, to się nie ucieszy.

Trochę zalet też ma - wspomniane prześliczne pejzaże pustego Nowego Jorku, Willa Smitha, który nawet bardzo poważne role ubarwia nieco komediowo ("Bob Marley, kojarzysz? Nie? No woman, no cry? Nic? I shot the sheriff?") czy ładnie układające się kawałki układanki, pokazujące historię stojącą za samotnym naukowcem bez natrętnego głosu z offu czy napisów "W 2009 roku wszystkie miasta na Ziemi zostały zaatakowane przez...". Niestety, to trochę mało, żeby złożyć z tego dobry film.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 27, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 7


Wieczór kuglarzy

Ja gorąco wierzę, że Ingmar Bergman to wielki reżyser jest, mimo że nie widziałam "Siódmej pieczęci" ani "Tam, gdzie rosną poziomki" (i chętnie obejrzę). Natomiast "Wieczór kuglarzy" nie zachęca. Jak w polskim kinie - nuda, panie, nic się nie dzieje. To tu, to tam jeździ sobie cyrk. Tutaj się rozbiera żona klauna przed garnizonem wojska (niby żeby się z wojakami wykąpać w jeziorze, ale i tak wstyd jak beret z antenką), klaun biegnie ją przyprowadzić do domu, bo co mu się będzie się szlajała. Potem sobie jadą i przyjeżdżają do miasteczka, z którego właściciel cyrku wyjechał, bo nudziło go mieszczańskie życie i chciał być taki bardziej bohema. Żona, którą zostawił z synami, ceruje mu marynarkę i namawia, żeby wrócił. Kochanka idzie z nim do teatru ("my są też artyści, pożyczcie trochę fancy ciuszków na przedstawienie"), daje się przelecieć przystojnemu (no, na skalę tego filmu to może, ale normalnie z karczocha lepszego amanta można wystrugać) aktorowi, bo obiecał jej biżuta, za który może przeżyć rok (yeah, right). Na końcu właściciel cyrku daje na arenie w paszczę amantowi, a potem amant spuszcza mu łomot. Finał to pijaństwo, które kończy się zastrzeleniem niedźwiedzia, bo i tak był stary i się męczył (duży punkt dla klauna, który nalega, żeby przy okazji też i jego żonę zastrzelić, bo już stara). Jestem płytka i niewiele z wielkiej sztuki przez duże S rozumiem, ale - jak już wspomniałam - nuda, panie. I metafor nie łapię, bo pewnie cyrk to jakaś wyrafinowana metafora czegoś więcej niż mieszczańskie życie (do którego się wraca pożyczyć ciuchy i żeby zacerować marynarkę).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 23, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 6