Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Moje miasto

Feed me

Lubię, jak mnie karmią. Lubię też, jak mnie karmią nie dość, że dobrze, to jeszcze w ładnym entourage'u. Pod obie kategorie podpada knajpka U mnie czy u ciebie? na Gwarnej. Dwa w jednym - kawiarnia i restauracja. Śniadania również po 14. Dużo dobrej herbaty, dużo dobrej kawy. Ceny przyjazne. Bułeczki, omlety, warzywa, jajka, bekon, dżem i miód, co kto lubi. Śniadanie w wersji "U nas" zawiera dwie chrupiące, przyrumienione bagietkopodobne bułki. Na jednej jest roztopiony żółty ser, oliwki i suszone pomidory. Na drugiej - pieczony schab z ziołami na zimno, majonez, papryka. Dania obiadowe droższe, ale wyglądają zachęcająco. Królowa jest najedzona w każdym razie. I można świeży Przekrój przeczytać.

PS Nieustająco waiting, ale przestałam kolejne fazy liczyć. Ogólnie uważam za skandal i niedopatrzenie, że w pewnym apartamencie nie ma internetu. Abominacja.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 30, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 1


Waiting, phase 2

Miasto uznało, że należy mi umilić podróże i na dzisiejszą wynajęło pana, grającego pijaczka. Aktor wsiadł do autobusu, zawinął się kunsztownie wokół słupka, czknął i zapytał młodzieńców, którzy wsiedli z nim, czy ten autobus to zakręca na Niestachu, czy popierdala prosto. Młodzieńcy zeznali, że zakręca, ale chyba im nie wierzył, bo oświadczył głośno, że wobec tego zapyta jakiegoś halibuta i zaczepił z tym pytaniem starszą panią, która halibutem nie była, ale objaśniła, że zakręca. Aktor został przekonany i wyjaśnił, że bardzo dobrze, że zakręca, albowiem tam mieszka jego teściowa, do której udaje się w celu, excuse le mot, ujebania jej głowy nożem, który niesie w tej oto reklamówce, albowiem jest takim samurajem Musashim (skądinąd niezły chwyt - aktor w sztuce gra postać z filmu, wot postmodernizm). Charakteryzacja aktora była na tyle fachowa, że z powodu wydzielanego przez kostium zapachu przeniosłyśmy się ze znajomą w dalszą część autobusu, więc nie słyszałam dokładnie, czemu przeszedł do kwestii fajnej dupki oraz zaczął wyrażać tęsknotę za cycami, które by sobie pomiętosił. Nawet nie upierał się, że dwa, jeden też by wystarczył.

Po krótkiej przerwie kondycyjnej, kiedy to autobusem zarzuciło, a aktor otwierający sobie akurat piwo puszkowe Żywiec ofiarnie wyrżnął nieco w szybę, zainteresował się starszą panią, która wiozła kwiaty i zawinszował sobie jednego kwiatka dla siebie. Pani okazała się być niewrażliwą na sztukę i odmówiła, co wywołało monolog erotyczny, z którego można było dowiedzieć się, że jakby kwiatka dostał, to by byłej żonie, która wprawdzie jest kurwą i od niego odeszła (i, jak już wspomniał wcześniej - a uważny widz zapamiętał - jedzie wyegzekwować od teściowej sprawiedliwość za pomocą noża), kwiatka dał, a w zamian może by mu dała do polizania cipkę. Starsza pani nie doceniła odwagi dialogu i rozpoczęła z aktorem dyskusję na temat języka i jego kultury. Aktor nie dał się wyprowadzić z roli i objaśnił, że nawet pani starszej ktoś kiedyś lizał i że jest gotów dać sobie (tu nie dosłyszałam) oberżnąć, że każdy w tym autobusie kiedyś lizał. Dość przystojna młodzież męska, siedząca przodem do mnie, utrzymująca do tej pory jaką taką powagę, nie dała rady i zwinęła się ze śmiechu. Aktor wprowadził jeszcze element groteski, wyjaśniając, że nie rozumie, o co halo, albowiem lizanie cipki jest normalne w przeciwieństwie do takiego nie przymierzając ruchania ze zwierzęciem, a do tego kobiecie przyjemnie. Po czym nastąpił nagły finał, bo autobus skręcił i aktor oznajmił wszem wobec, że dojechał, przeprasza, co złego to nie on, i że owszem - jest trochę napity - ale to na odwagę, bo teściowa to straszna baba. Po czym wysiadł i rozpoczął przedstawienie dla jednego widza, stojącego na przystanku.

Bardzo poczułam się zbudowana, że miasto inwestuje w teatr współczesny, nawet taki kontrowersyjny. Myślę, że spóźnił się nieco na Maltę, wtedy może byłby bardziej doceniony. Bo to był aktor, prawda?

Ale że nie samą sztuką człowiek żyje, będzie i o chlebie. W prezencie na poniedziałkową rocznicę dostaliśmy maszynę do pieczenia chleba, która jest wynalazkiem przezabawnym, albowiem miesza, gniecie oraz wypieka, wydając przy tym odgłosy irytujące kota. Jak na pierwszy rozruch poszło całkiem całkiem - na samym początku wprawdzie się nieco zasmuciłam, bo zaprogramowana maszyna nie wydała z siebie nic i tylko tak sobie stała. Ale blip przyjacielem człowieka i rzeczywiście wyszło, że najpierw się grzeje i trochę trzeba poczekać. Po czym po 2 godzinach mieszania, ciszy i pachnienia zeznała za pomocą piszczyka, że gotowe. Przyznam, że przez cały czas zastanawiałam się, w jaki sposób maszyna wyjmie sobie z upieczonego chleba te mieszadełka, co to robią z mąki, drożdży i wody ciasto, ale okazało się, że jednak nie jest Davidem Copperfieldem w świecie techniki kuchennej i mieszadełka wydłubuje się takim drutem. Trochę rozczar, ale chleb był jadalny, mimo że niewyględny (miałam silne poczucie wyprodukowania chleba krasnoludów).

I tak o. Jutro dentysta, może nie pomylę po freudowsku godzin.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 28, 2008

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 11


No More Room

Z poniższej listy skreślam Room 55. Wystrój mi nie przeszkadza, bo i tak jedliśmy w ogródku. Przeszkadza mi za to czołowa wada polskich lokali - czekanie. Ja rozumiem, jak jest full complet i cała kuchnia chodzi na rzęsach, żeby dać radę. Tymczasem najpierw czekam kwadrans na kartę, rozglądając się po trzech zajętych stolikach w okolicy, przy których też wszyscy nerwowo rozglądają się za kelnerką. Potem czekam na zebranie zamówienia. Potem na przyniesienie zupy (która jako jedyna była bezkrytycznie smaczna - bo żurek łatwo zepsuć). Potem na zgarnięcie talerza i odczekanie ponownie na resztę zamówienia. Drugiego minusa 55 zarobił sobie na spieprzeniu kurczaka tandoori na sałacie. Nie wiem, jaka to odmiana sałaty, która jest szarożółta i smakuje jak niezbyt świeża kapusta pekińska, ale nie poprawiła smaku nędznych kawałeczków kurczaka, umazanych czymś żółtym, które nie smakowały dla odmiany niczym, co jest dużą sztuką. Przykro mi, nie daję drugiej szansy. Ubolewam, że jednak nie zaczęliśmy od Werandy, która jest o niebo lepsza (i dają potwornie wielką szarlotę).

Żeby nie było tendencyjnie, to się też pożalę, jaką to żmiję przez te lata wychowałam. W Werandzie w kąciku ogródka dość głośno konwersowała sobie para. Najpierw o stosunkach (ale międzynarodowych), potem o wspólnej znajomej, co to ta znajoma... A my się zastanawialiśmy, czy to randka (TŻ), czy nie (ja). Bo pan nie tokował ani nie głuszył, tylko miał tryb przytakiwania, a pani konwersowała z mamusią telefonem, żeby mamusia z solarium jej golfik odebrała, bo kupiła sobie spódniczkę, która do tego golfika pasować będzie. Dylemat pozostał (panna zamówiła mojito, więc jest szansa, że za dwa drinki będzie łatwiejsza), a nam zeszło na czasy licealne i potencjalne randki w ciemno (nie mieliśmy). Ja się ciut żaliłam, że w czasach licealnych nie miałam brania, głównie przez okulary. Na co TŻ błyskotliwie zauważył, że to raczej nie przez okulary. Dziękuję, dobranoc. Idę powiesić się na sznurówce. I to dzień przed X rocznicą ślubu. Przynieście mi na grób orchidee.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 24, 2008

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 13


Food spotting

Zen ostatnio stwierdził, że powinnam wiedzieć najlepiej, gdzie w okolicy Fabryki można dobrą kawę dostać. Problem w tym, że po pierwsze nigdzie, bo okolica to ugór ledwo zaorany, a najbliższym cywilizowanym miejscem jest część spożywcza pobliskiego centrum handlowego, do którego jednak jest dobre 15 minut spacerkiem, co wyklucza opcję wyjścia po kawę, po drugie - nie ma tam miejsca, gdzie dają nawynosowo. Po trzecie to ja dość kiepska jestem w kwestii kawy, bo na tyle mało pijam, że i owszem, poznam, że piję badziewną, ale niekoniecznie pamiętam, gdzie piłam dobrą. Znacznie lepiej mi idzie z herbatą, bo tutaj mam lata praktyki. I tak - w Ptasim radiu dają (no, na razie nie dają, bo remont) doskonałą herbatę karmelową, a w Chimerze - czarną kenijską. Co nie zmienia faktu, że nieustająco brakuje mi barku kawowego w okolicy spacerowej, w którym dostanę Moją Ulubioną kawę w kubku i z ulubionymi dodatkami (a już za tydzień z ogonkiem będę miała Starbucksa w zasięgu wzroku).

Zrobiłam przy okazji mały risercz poznańskich knajp, żeby nie chodzić ciągle do tych samych i nie siorbać żałośliwie nosem, że mi którąś zamknęli. Znajduję dość budującym, że sporo knajpek ma już na google-mapsach chorągiewki, a niektóre mają strony www, a na nich menu. Stąd układa mi się już mały plan kolejnych wycieczek w celu obwąchania (hańba lokalom, co nie mają strony www - dlatego nie ma tu ani Francuskiego Łącznika, ani żadnej z Werand).

  • Ptasie radio - śniadania cały dzień i dobra herbata, bardzo dobre grzanki
  • Chimera - śniadania cały dzień, dużo herbat do wyboru
  • Monidło - śniadania do 12, kolacje w atmosferze
  • Sól i Pieprz - kuchnia poznańska i obca (zamknięta)
  • Pieprz i wanilia [2019- link nieaktualny]
  • Brovaria - własne piwo niepasteryzowane, bardzo fajne przekąski
  • dawniej W-Z, teraz Wielkopolska Zagroda [2019- link nieaktualny]
  • Delicja - wprawdzie zamknięta w niedzielę, ale TODO
  • Room 55 - drogo, niezbyt smacznie, przeraźliwie kiepska obsługa
  • Pireus - TODO, chociaż z menu wygląda na skundloną grecką
  • Cymes - TODO (czytaj tu)
  • Dom Wikingów - bardzo dobre hamburgery i steki (zamknięta)
  • Powozownia - TODO (czytaj tu)
  • Mykonos - naprawdę greckie dania

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 24, 2008

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 8


Nietopyrze, smoki i dziwożony

... z czego prawdziwe są nietopyrze. Ale akurat w zoo były zamknięte, albo niedokładnie szukałam (stawiam, że miały przerwę dzienną, jak każdy, kto prowadzi nocne życie). Były za to:

  • flamingi, które są ptakami ekwilibrystycznymi, albowiem stoją na jednej nodze i wygląda na to, że jest im z tym dobrze; małe flaminżęta wyglądają skądinąd jak szare Szadoki,
  • sowy, które kocham miłością wielką, bo sowy to takie koty w świecie ptaków, puchate i upierzone w śliczne wzorki, a do tego mają głowy obracalne w kilku płaszczyznach i są interaktywne, bo jak się kręci głową przed klatką, to one też,
  • kapibary, które są przeraźliwie dużymi świniami morskimi,
  • kycie wszelkiego rodzaju, od tygrysów, które się ogląda z nabożną czcią[1] z daleka, przez prawie że domowe koty amurskie, bardzo zdenerwowane karakale (siejące dodatkowo zapachem, bardzo intensywnym zapachem, chyba już nie chcę karakala w domu, dziękuję) do przepięknych manuli, wyglądających jak małe wkurzone kociaki i białych panter; duże koty są piękne i majestatyczne, ale mimo to i tak tracą na powadze, jak się drapią identycznym dla wszystkich kotów ruchem tylną łapą za uchem,
  • firefox, który ma śliczne rude futerko, ale miał wszystko gdzieś i spał (mimo że wcale nie jest niedźwiadkiem),
  • pelikan, który dyrygował,
  • i same zoo, które jest wielkim, pięknym i rozległym parkiem, w sam raz na weekendowy piknik (proszę nie zwracać uwagi na przeohydne pawilony z lat 70.)

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Nabożną czcią, przerywaną tylko piskiem[2] pieprzonych plastikowych dinozaurów, które sprzedają przy wejściu do zoo rozkosznym milusińskim i wrzaskami rozkosznych milusińskich.

[2] Nie wystarczy, że dinozaur jest plastikowy i strrraszny, musi do tego przy naciśnięciu wydobywać z siebie ohydny i przeraźliwy pisk. Nie dziwię się, że do tygrysów jest na dole szyba, a na górze dość wysoki taras. Biedne tygrysy.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 17, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tagi: ogrod-zoologiczny, zoo - Komentarzy: 2


Pada, pada, pada, pada

To jest jakiś grubszy spisek, żeby również w drugi z sensownych długich weekendów, kiedy są kalendarzowo długie i ciepłe dni, było: (a) mokro, (b) zimno, (c) ciemno, (d) a, b i c, (e) masaj. Przyznam, że siedzenie w ciepłym domu, z herbatą i namolnym kotem (namolność 10) na kolanach ma znacznie większy fun factor niż wychodzenie na siąpiący deszczyk (a do zoo chciałam[1]). Kiedy myślałam o tym, że można by przenieść do Poznania kilka elementów z Amsterdamu, nie miałam na myśli pogody. Proszę to zanotować do przyszłego użycia.

Na rynku dość ubogi festiwal, ciut mnie ubogi, niż nie działająca strona informacyjna: żywy Cejrowski podpisuje książkę, ale nie pokazuje niczego spożywczego, są za to stoiska z kozimi serami, lokalną wędliną, pieczywem (rogale marcińskie, a jakże) czy alkoholami (nobliwy ksiądz stał pod stoiskiem z likierem benedyktyńskim i dawał się namawiać pani sprzedającej, że do kawy jak znalazł). Smuteczek, bo głupi cotygodniowy rynek w takim Amsterdamie czy innych Niemcach daje więcej dobrego niż szumnie zapowiadany doroczny festiwal z wodzirejem. Spożywczo za to zaplusował Piotr i Paweł na Gronowej, bo miły pan stojący na stoisku z piwem z browaru w Czarnkowie zasugerował, żebym sobie "szarpnęła" ostatni sześciopak ciemnego. To sobie szarpnęłam. I wracam do Anglii z lat 70., o czym za chwilę (lub dłuższą chwilę).

[1] I bym została, jakby mi się spodobało.

PS Ptasie radio zamknięte, bo remont (mam szczerą nadzieję, że wróci, bo jak nie, to duży żal będę miała). Cafe Hipokryzja zamknięta, bo lato. Nakarmiłam się w Cafe Chimera, ale trochę widać było, że nie są nastawiają, że ktokolwiek będzie jadł. Lato w mieście, ech.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 16, 2008

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Skomentuj