Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Niespodziewana sobota w Lesznie

Podjęłam dziś heroiczną próbę uprasowania sukienki. Nie żeby po tym moim prasowaniu była dużo gładsza, ale przynajmniej zwierzyna ucieszyła się z kocyka na podłodze i zaraz po schowaniu żelazka zaległa. Sukienkę prasowałam w celu ślubu kolegi P. (innego P.), co to przez ostatnie kilka lat regularnie narzekaliśmy, że taki fajny facet, a nie bierze ślubu. I zupełnie znienacka, dzień po tym, jak sobie z niego po raz kolejny żartowałam, że mógłby zrobić imprezę, sukienkę sobie kupię, a jemu prezent, poinformował wszystkich lakonicznie, że jak już bardzo nalegamy, to jutro o 14. I zaiste, wziął i się ożenił. Lubię śluby.

Na Deptaku opodal rynku były zabawne kafelki (jak w Taipei), a więcej zdjęć poniżej.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 7, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: leszno, polska - Komentarzy: 6


Wielkopolska in close-up i ze słowotokiem

Na pierwszy rzut - Rogalin. Upał, ale dużo drzew. Kaplica, w której nawet ostatecznie mogłabym wziąć ślub, acz niekoniecznie pod wezwaniem księdza katolickiego (ciekawe, czy i za jakie pieniądze można by wynająć do odprawienia niekoniecznie bardzo pogańskiego obrzędu).

W zabudowaniach przypałacowych Pani sprzedaje lody Algida przez kratę w oknie. Może to efekt tego, że pałac zamknięty z powodu remontu (do przyszłego roku co najmniej), więc pozostaje sprzedaż od tyłu. Ogrodu nie zamknęli i chociaż nie bardzo przepadam za ogrodami francuskimi, tak labirynt urokliwy. Dęby masywne, ale poza obejściem dookoła niewiele można zrobić, można za to leżeć na trawie i - korzystać z tego, że 1. czerwca (notka zaległa, bo wczoraj pracowałam przed dzisiejszym wdrożeniem) - czytać dzieciom, jak cała Polska powinna. Niestety, urok okolicy wyczerpuje się po godzinie, bo po spacerze dookoła dębów kończą się atrakcje. Można ewentualnie wypożyczyć rower i zlecieć sobie z górki, bo trasa dookoła dębów wyboista trochę. Co kto lubi.

Puszczykowo w przeciwieństwie do Baranowów czy Przeźmierowów ma urok - widać, że dacze, wille i hacjendy budowali typowo wypoczynkowo-weekendowo-rekreacyjnie przedstawiciele zamożniejszej klasy poznańskiej. Zielono, a Muzeum Arkadego Fiedlera oznaczone ładnie strzałeczkami. Malutkie, ale przyjemne - repliki południowoamerykańskich rzeźb, cała ściana różnych wydań książek, motyle, maski, zdjęcia. W ogrodzie metalowa piramida w skali 1:23 (podobno czyni cuda, jak się wejdzie do środka posiedzieć) i replika Santa Marii w skali 1:1. Wielkość statku wzbudza straszny podziw dla kilkudziesięciu ludzi, którzy płynęli przez ocean łodzią długości 20 metrów i szerokości siedmiu; jest klaustrofobicznie mały. W ogrodzie grzał się przyjazny bokser.

GALERIA ZDJĘĆ.

W plenerze nie rzuciła się jakoś żadna restauracja, skończyło się na greckim Mykonosie na placu Wolności. Za półmisek meze[1] oddam kebaby, sałatkę z wiadra i kotleta panierowanego.

[1] W zależności od wizyty są oliwki, dolmadakia, różne sery, nadziewane papryczki, czasem grillowana cukinia, suszone pomidory, anchois czy twardy, ciekawie smakujący ciemny chleb. I obowiązkowa przekąska z grzanką. Przejechałabym się do Grecji na kilka dni.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 2, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: puszczykowo, rogalin - Skomentuj


Konwalie już są

A poza tym już po weekendzie, nad czym ubolewam, bo krótki taki. Do Krakowa pojechaliśmy na koncert technoszitu (jak to określiła znajoma usiłująca odsypiać kaca na dworcu obok), czyli Underworld. Faunką nie jestem, zimno było okrutnie (na tyle, że gęsia skórka na łydkach bolała mnie jak nie wiem co), ale wzrokowo odwalili kawał dobrej roboty z podświetlanymi i nadmuchiwanymi patyczkami wielkości ładnych kilku metrów. Dodatkowo bardzo wzruszał mnie pan wokalista (51 lat) aka frontmen, biegający po scenie w srebrnej marynarce z cekinami i wyginający śmiało ciało. Mnie by się nie chciało, ale doceniam.

Kraków jest dziwny. Czasem dziwny w fajny sposób - na przykład z typowo austro-węgierskim podziałem na numerowane dzielnice i budapesztańską architekturę. Czasem dziwny zaskakująco - poszliśmy na obiad do Dworku Białoprądnickiego.

Dworek urokliwy, dookoła park i przestrzeń piknikowa, ale schody (szody, jak wyjaśniał dzisiaj w Trójce Mann, bo przecież się nie mówi "s-hengen", tylko "szengen") zaczęły się już przy menu. Po menu trzeba zejść do knajpy w piwnicy, gdzie można się było też dowiedzieć, że kelnerzy niechętnie wychodzą z budynku, więc zamówić i po części transportować do stolika trzeba samemu. Spożywka ciekawa, ceny przystępne w stanach średnich, to, co ludzie opodal mieli na talerzach, pachniało i wyglądało zachęcająco. Zamówiliśmy, uiściliśmy, dostaliśmy do ręki napoje, bo klient z napojami da sobie radę do stolika mimo schodów. Po czym z okienka kuchennego na tyłach parku, gdzie siedzieliśmy, dobiegło donośne "no ale nie ma sernika", co nas nieco zdziwiło, bo jak raz za sernik zapłaciliśmy. Poszliśmy z kolegą poindagować, panie kasowe najpierw twierdziły, że: a) sernika nie ma, b) jak zapłacony, to dla pana jest, c) ale pan to nie u mnie zamawiał, więc nie ma, chyba że u Beatki; Beatka, u ciebie zamawiał? nie? no to nie ma. Po czym znalazła się pani, co to u niej zamawialiśmy i autorytatywnie stwierdziła, że nie ma i może być szarlotka. Ciepło było, okoliczności przyrody urocze (na "b" były bzy i barwinki, na "m" mlecze, a na "s" stokrotki), po okolicy szlajał się czarny gruby kot, więc każdą kolejną krakowską dziwność witaliśmy z niejakim rozbawieniem. Spożywka się pojawiła (szarlotka była na ciepło, więc przyszła z daniami panią kelnerką, bo ciepłe jednak kelnerzy noszą), zjadliwa jak najbardziej, zwłaszcza szarlotka. Ale ogólne poczucie zabawności pozostało.

Otarliśmy się o historię, bo nocowaliśmy w hostelu na ulicy Szlak (w tom tomie występującej jako Szlak Kolejowy, co nas nieco zmyliło) naprzeciwko domu, w którym mieszkał Piłsudski. Pewnie żadna rewelacja, bo znając życie mieszkał w kilkunastu miejscach, ale przy porannej herbacie (kto wymyślił, żeby śniadania dawali do 9) jakoś mnie to pozytywnie nastroiło. Hostel Guesthouse24 taki sobie (da się przespać, ale price to performance ma słaby), poddasze w wyremontowanej kamienicy, śniadania nie dostaliśmy, bo w Krakowie jadają tylko do 9 rano. A że padało, to już nam się nie chciało oglądać więcej dziwnych rzeczy w Krakowie i pojechaliśmy do Hanki. Co było bardzo, mimo niechęci kotów do zacieśnienia z nami jakichś szerszych stosunków i ja bym chciała jeszcze.

Z innych dziwności, nie tylko krakowskich:

I pewnie nikogo nie zdziwi, że nie chce mi się jutro do pracy. No bo nie chce.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 4, 2008

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: polska, krakow - Komentarzy: 5


Road trip

Przejazd autostradą A2 w dwie strony. Fajnie, tylko czemu tak krótko?
Bardzo krótka wizyta u kotka Pumka. Bardzo mru kotek.
Koncert "Fields of the Nephilim". Krótki, ale dobry. Miło, że wpuścili do środka z aparatem.
GALERIA ZDJĘĆ.

Noc u siwej. Krótka, ale za to mogłam zobaczyć, jaką siwa ma prześliczną nową kuchnię. I kota (nie nowego, ale prześlicznego).
Śniadanie w Kafce na rogu Browarnej i Oboźnej z rodziną rudych - przemiłe, ale krótkie.

Wyniki testu: 100% trafności. Tylko krótko.

EDIT: Parę słów więcej o Kafce, bo zasługuje. Nie można palić, można czytać książki, których sporo, można przyprowadzić psy i dziecko, można też i geeków, bo jest hotspot. Bardzo fajne gorące kanapki, koktajle, a dla studentów zniżka 10%.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 16, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: warszawa, polska - Skomentuj


Reminiscencja

Pierwszą oznaką, że wracamy do cywilizacji, był busik, wiozący nas z lotniska do hotelu w Bangkoku. Sami Europejczycy, głównie Holendrzy (bo lot do Amsterdamu), ciemno i upalnie, tajski kierowca na nas spojrzał, ocenił i puścił głośniej cover "No woman, no cry". Cały busik podchwycił i kilkuminutową drogę do hotelu wszyscy zgodnie nucili, udowadniając, że wszyscy mają korzenie w reggae.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 29, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, bangkok, tajlandia - Skomentuj


Klub Starbucksowego Kubka

Na początku nie bardzo rozumiałam fenomenu kawy ze Starbucksa. Ot, kolejna sieć kawowa, gdzie dają różne kawy. Ale na egzotycznej obczyźnie załapałam - to taki McDonald na kawowej płaszczyźnie. Idąc do Starbucksa dostaję zawsze dobrą kawę w porcelanowym kubku, ciasteczko, miękki fotel, muzykę i kogoś, kto będzie do mnie przy kasie mówił po angielsku.

Po szybkim przeglądzie www okazało się, że trafiłam do grona niezłych freaków, kupując kubeczek z serii City. Rekordzistka ma 270 kubków. Ja na razie jeden:

Na razie. Mharharhar.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 19, 2007

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży - Tag: tajwan - Skomentuj