Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Food and Travel 48 hrs European Cities Collection

Przyznam, że trochę rozczarowanie, bo myślałam, że za niecałe 8 funtów (z przesyłką) dostanę biblię turysty kulinarnego na najbliższe kilka wakacji. Niestety. Jak czasopismo zawiera mnóstwo dobrych artykułów, zgrabnie napisane relacje z wyjazdów, adresy i przepisy, tak przewodnik jest przeraźliwie powierzchowny. Już nawet nie będę marudzić, że Polska składa się z Warszawy (specjalności: kawior(!) i Pałac Kultury, dowcipnie nazwany "a gift from Stalin") i Krakowa, ale pół strony opisu "gdzie jeść i co zwiedzać" to żałośnie mało. Do każdego kraju krótka metryczka (jaka waluta, jak dolecieć, gdzie informacja turystyczna), ale nie są to rzeczy, których średnio inteligentna ameba nie wyklika sobie w Wiki Travel. Zaletą są piękne zdjęcia i chociażby z tego względu nie żałuję (jak również jest to jakiś plan na zaznaczenie na mapie kolejnych odwiedzonych europejskich miast). Zaryzykowałam prenumeratę "Food and Travel", mam nadzieję, że jednak naród pocztowy sucholeski nie czytuje w lengłidżu.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 6, 2009

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Listy spod róży, Fotografia+ - Komentarzy: 3


Nie rośnie mi

Nie mam ręki. Zasuszam, jak wymagają wody. Zalewam, jak wody nie wymagają. Niewyrośnięte cebulki "Queen of the Night" ewaporowały z ziemi, zostawiając jakieś nędzne spleśniawco-zgniłki. Co roku jesienią zasuszam kolejną porcję lawendy, paprotek czy innych przedstawicieli doniczkowej flory za niewielkie pieniądze. Cały czas mam jednak silne przekonanie, że do leniwego życia trzeba mieć miejsce, gdzie o poranku można wyjść bosą stopą (i wliźć w wiadomo co, po czym wydać okrzyk "o żesz..."), zerwać świeże naręcze kwiatów do wazonu, koszyczek okolicznościowych owoców, po czym siąść z książką na fotelu, ze stopami w trawie i nie mieć nic więcej do zrobienia tego dnia. Oczywiście, do takiego ogrodu trzeba kogoś, kto będzie się nim zajmował, bo ja - jak wspomniałam - zasuszę, przeleję i zachwaszczę. Dlatego lubię cudze ogrody. Zwłaszcza jak mi pasują do spódnicy.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 20, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tag: trzcianka - Skomentuj



Czterej muzykanci z Bremy

Smutna prawda jest taka, że żeby gdzieś pojechać, to trzeba mieć jakikolwiek punkt zaczepienia. A to zabawną nazwę (jak w przypadku Huya), a to coś do jedzenia (jak Morbier, Dijon czy innej Goudy), a to – jak tutaj – jakiekolwiek skojarzenie. Jakby nie to, to bym Bremę ominęła, a szkoda, bo bardzo stara i ma kawał wartej zawieszenia wzroku starówki. Już nawet nie gotyckie strzelistości, a romańskie łuki. Lubię zestawienie pociemniałego piaskowca z jaskrawozieloną patyną, konsekwentnie pojawiające się na bremeńskiej starówce. Pod katedrą Notre Dame targ kwiatów z Holandii.

Tak jak w Poznaniu, na Rynku oprócz staroci, są też współczesne budynki. Mimo że nie wyglądają dużo piękniej od poznańskiego Arsenału, jakoś mniej gryzą w szeroko pojętą estetykę. Ba, da się nawet wstawić oszklone centrum handlowe z wielkim parkingiem w wąskie uliczki.

W Starbucksie kubeczki tylko ogólno niemieckie, z napisem „Germany”; fakt, że ładniejsze niż berliński z czerwonym niedźwiedziem, ale już mam, a bremeńskiego nie. Dobre ciasto cytrynowe mieli, kawę jak to kawę - średnią.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 6, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: brema, niemcy - Komentarzy: 3


O czym szumią wierzby w Holandii

Rotterdam (GALERIA ZDJĘĆ)

Duże, brzydkie i smutne miasto portowe. Bardzo przypominało mi Kaohsiung mimo kilku tysięcy kilometrów, dzielących oba miasta. Może to podobieństwo wynikało stąd, że Rotterdam oglądałam z góry, z wieży widokowej? Znowu dopadła mnie fobia, pojawiająca się okazjonalnie – nie mam lęku wysokości, a po raz drugi w życiu bałam się wejść na ażurowe schodki 80 metrów nad ziemią (poprzedni raz miałam atak paniki na górze minaretu w Egerze, gdzie przez ażurowy balkonik widziałam ziemię 30 metrów niżej; jak nie widać ziemi, to się nie boję). Za to windą lubię, dodatkowo obśmialiśmy się jak norki, bo w górę winda ruszyła z akompaniamentem „Knockin’ on the Heaven’s Door” (Axl przeraźliwie nie umie śpiewać), a w dół zjeżdżała z „Lucy In the Sky with Diamonds”.

Hotel na wodzie okazał się być dość zwyczajnym hotelem, umieszczonym i owszem, na wodzie, ale na solidnej betonowej platformie. Turysta narzekający na booking.com, że kołysało i rzucało, musiał jednakowoż nadużyć napojów wyskokowych, albowiem żeby ruszyć beton, na którym stoi budynek z restauracją, wielkim sklepem z azjatycką spożywką i kilkudziesięcioma pokojami hotelowymi, to by jednak trzeba było czegoś na kształt tornada.

Poza tym było zimno, wiało i popadywało, a z 15-minutowego (uwierz tu, człowieku, googlemapsom, że do bankomatu z hotelu jest kilkanaście minut) spaceru zrobił się półtoragodzinny maraton, od którego odpadły nam tyłki.

Gouda (GALERIA ZDJĘĆ)

Mimo że czwartkowe festiwale serów zaczynają w trzeciej dekadzie czerwca, ryneczek był. Nie muszę chyba znowu pisać, że lubię ryneczki i mogłabym sobie przy takim zamieszkać na stałe. Turek na stoisku z oliwkami nabierał wielką łychą z misek i dawał spróbować przechodzącym paniom[1], a to ziołowych, a to z ostrą pastą paprykową, z fetą czy innymi serami. Gouda to taki miniaturowy Amsterdam, z kanałami, kamienicami, ogródkami i kawiarniami na każdym kroku. Ładne i miłe.

Oudewater (GALERIA ZDJĘĆ)

Nie wpuścili nas do Muzeum Czarownic i mam żal. Najpierw kwitliśmy pod tabliczką, że proszę poczekać 15 minut, po godzinie przyszła pani, weszła do środka i bez słowa zamknęła drzwi przed nosem. Ja się tam prosić nie będę, szarlotka w kawiarni naprzeciwko była dobra. I rudy kot w makowcowy wzorek też.

Zrobili jakieś wykopki, więc z Oudewater wyjechaliśmy boczną drogą, która okazała się jedną z piękniejszych, jakie widziałam – wąziutka, zaraz obok kanału porośniętego wierzbami , po obu stronach piękne domy z jeszcze ładniejszymi ogródkami, pełnymi żywopłotów, kwiatów i pasących się za domami na polderach owiec, krówek, kóz i śmiesznych miniaturowych koników. Jakby Kenneth Graham był Holendrem, to tam by umieścił dwór Ropucha. Czy ja tam mogę prosić o letni domek?

Utrecht (GALERIA ZDJĘĆ)

Już tak bardziej dla sportu, bo z Goudy wywiozłam dwie wielkie siaty jedzenia, z czego jedną ze strupwaflami, ciastkami i innymi uroczymi drobiazgami z Alberta Heijna (no, przypadkiem wyszło, że dokonaliśmy pierwszego zakupu, konsekwentnie w jasnej zieleni, dla M.). Centrum w Utrechcie urocze, holenderskie i bardzo sympatycznie zatłoczone jak na czwartkowe popołudnie. Szybki mały obiad nad kanałem w greckiej restauracji; sos do grillowanego halumi w boczku smakował, jakby był zrobiony z miodu i soku pomarańczowego. Między stolikami kłębił się duży biało-czarny kot, bardziej towarzysko niż merkantylnie. Postawę roszczeniową miały za to kaczki, które pływały od restauracji do restauracji i kłapały dziobami, że winszują sobie zostać nakarmione pieczywem i ciastkami.

[1] Pewnie to nic dziwnego, że na rynkach są zwykle kobiety i turyści? Tutaj o tyle egzotycznie, że co najmniej połowa pań była pochodzenia arabskiego.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek czerwca 4, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: gouda, oudewater, rotterdam, holandia, utrecht - Komentarzy: 1


A w środę targ w Huy

Huy (GALERIA ZDJĘĆ)

Po smutnych doświadczeniach z Vaduz trochę się wahałam, czy skręcić z szerokiej autostrady w wiejskie dróżki do miejscowości o dźwięcznej nazwie Huy. Niesłusznie, bo to jedna z piękniejszych miejscowości, jakie widziałam. Kamienno-ceglane wsie dookoła, dojazd do doliny strasznie stromą i malowniczą drogą, a w miasteczku targ owocowo-serowo-kwiatowy, dookoła ratusza (z zegarem co kwadrans mozolnie wygrywającym jakiś szlagier typu „Oda do radości” na dzwonkach z ubogą skalą) kilkanaście mniejszych lub większych restauracji. I domy niedrogie, jakby kto winszował sobie mieć egzotyczny a ciekawy adres – mieszkanie w kamienicy można już mieć za mniej niż milion złotych. Na targu chciałam wytarzać się w stoisku z oliwkami, fetą i ziołami. Nie wiem, w jakiej zalewie są „pistou olives”, ale poproszę stałą dostawę. Przegapiłam 13:30, która oznajmiła zwijanie się straganów i rzutem na taśmę wyżebrałam już prawie z paki ciężarówki pudełko truskawek (przecież to nieludzkie jest, jak te truskawki pachną, mimo że chwilę wcześniej napakowałam się sałatką z koziego sera, miodu, orzechów i takiej śmiesznej strzępiastej sałaty z winegretem, co to nie wiedziałam nawet jak ją jeść, bo miała długie listki, więc jak prosię jadłam palcyma).

Wisienką na czubku tortu był kolejka wagonikowa wysoko nad miastem. Krótka wizyta okazała się zwiadowczą, zdecydowanie warto pojechać w Huy jeszcze raz.

Antwerpia (GALERIA ZDJĘĆ)

Wprawdzie jakiś sfrustrowany rowerzysta gniewnie nam coś przy wjeździe na parking tłumaczył, ale i tak nic nie zrozumiałam, a pod prąd nie jechaliśmy, więc. Dużo i ładnie. Kamieniczki (bardzo geometryczne, strzeliste i pełne detali). Kościoły (nierozsądnie jest wybrać się pod antwerpską katedrę z obiektywem 50 mm, albowiem dostaje się katedrę w małych kawałkach do samodzielnego złożenia). Restauracje i kawiarnie. Księgarenki i księgarnie (poproszę na wynos wielką księgarnię z czasopismami z całego świata). Tylko Starbuksa nie ma, więc nie mogłam się polansować, no jak tak można? W Cafe Pelikaan uczynny kelner odpytał nas, skąd (chyba jednak dalej wyglądamy egzotyczniej niż mieszkańcy Belgii), na jak długo i rozczarowany był, że tylko na kawę, bo Antwerpia wymiata i nie ma opcji, że nie wrócimy na dłużej. Ja się kłócić nie będę.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa czerwca 3, 2009

Link permanentny - Tagi: belgia, antwerpia, huy - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Komentarzy: 4