Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Fotografia+

Nietopyrze, smoki i dziwożony

... z czego prawdziwe są nietopyrze. Ale akurat w zoo były zamknięte, albo niedokładnie szukałam (stawiam, że miały przerwę dzienną, jak każdy, kto prowadzi nocne życie). Były za to:

  • flamingi, które są ptakami ekwilibrystycznymi, albowiem stoją na jednej nodze i wygląda na to, że jest im z tym dobrze; małe flaminżęta wyglądają skądinąd jak szare Szadoki,
  • sowy, które kocham miłością wielką, bo sowy to takie koty w świecie ptaków, puchate i upierzone w śliczne wzorki, a do tego mają głowy obracalne w kilku płaszczyznach i są interaktywne, bo jak się kręci głową przed klatką, to one też,
  • kapibary, które są przeraźliwie dużymi świniami morskimi,
  • kycie wszelkiego rodzaju, od tygrysów, które się ogląda z nabożną czcią[1] z daleka, przez prawie że domowe koty amurskie, bardzo zdenerwowane karakale (siejące dodatkowo zapachem, bardzo intensywnym zapachem, chyba już nie chcę karakala w domu, dziękuję) do przepięknych manuli, wyglądających jak małe wkurzone kociaki i białych panter; duże koty są piękne i majestatyczne, ale mimo to i tak tracą na powadze, jak się drapią identycznym dla wszystkich kotów ruchem tylną łapą za uchem,
  • firefox, który ma śliczne rude futerko, ale miał wszystko gdzieś i spał (mimo że wcale nie jest niedźwiadkiem),
  • pelikan, który dyrygował,
  • i same zoo, które jest wielkim, pięknym i rozległym parkiem, w sam raz na weekendowy piknik (proszę nie zwracać uwagi na przeohydne pawilony z lat 70.)

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Nabożną czcią, przerywaną tylko piskiem[2] pieprzonych plastikowych dinozaurów, które sprzedają przy wejściu do zoo rozkosznym milusińskim i wrzaskami rozkosznych milusińskich.

[2] Nie wystarczy, że dinozaur jest plastikowy i strrraszny, musi do tego przy naciśnięciu wydobywać z siebie ohydny i przeraźliwy pisk. Nie dziwię się, że do tygrysów jest na dole szyba, a na górze dość wysoki taras. Biedne tygrysy.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 17, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tagi: ogrod-zoologiczny, zoo - Komentarzy: 2


666, the number of the beast

Narażę się, wiem. Ale co ja poradzę, że za każdym razem, jak jadę na wschód, wszystko mnie niezmiernie bawi. Czuję, jakbym pojechała za granicę i bardzo dziwi mnie, że wszyscy wokół mówią po polsku i można płacić złotówkami. Na jednej i tej samej ulicy numery rosną do momentu, kiedy to Etiudy Rewolucyjnej przechodzi zupełnie znienacka w Miłobędzką i zaczyna numerację od 1 (za to zaraz obok jest Maklakiewicza, co znajduję zabawnym). I myjnie bezdotykowe mają (wprawdzie poowijane taśmą, więc chyba nieczynne, ale u nas to przynajmniej guzik włączający trzeba dotknąć, wot technika).

Z okazji imprezy, która wczoraj miała miejsce, nieodmiennie mnie zastanawia, czemu na każdym koncercie albo staje przede mną najwyższy człowiek w okolicy, albo ktoś z nadczynnością ruchową, który kiwa się i zasłania mi wszystko raz z jednej strony, raz z drugiej. Odpowiedź, że to konsekwencja mojego mizernego wzrostu, odrzucam jako niezorganizowaną. Podbudowałam się nieco, bo okolica wyjąca refreny fałszowała bardziej niż ja (nie żeby to komuś przeszkadzało). A widok 30-tysięcznego tłumu na stadionie jest wart wszystkich pieniędzy, zapewne dlatego nie wpuszczali z aparatami fotograficznymi.

Czy o jakości restauracji świadczy to, że zapamiętałam głównie łazienkę? Jedzenie w Bar a Boo nie było powalające, ale przyzwoite, natomiast łazienka wyłożona czarną mozaiką, lustro w suficie, umywalka składająca się z płaskiej płyty i kurs włoskiego lecący z taśmy to jest rzecz warta zobaczenia/usłyszenia. W moim rankingu knajpianych łazienek ląduje na miejscu drugim (po całkowicie wyłożonej lustrami łazience w jednej z restauracji w Taipei).

A dzisiaj przejeżdżaliśmy pod drutem prądowym, na którym ktoś zawiesił gałąź jemioły. Ciekawe, kto z kim chciał się pod tym całować.

EDIT: W zasadzie to zapomniałam, że miałam do tytułu nawiązać. Bestie mieszkają w Amsterdamie i to całkiem zamożnie:

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 8, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 5


Co można kupić za 15 zł

Zestaw w McDonaldzie, pewnie nawet powiększony. Ciuszek z przeceny. Kilka książek z Allegro, czasem nawet z przesyłką (właśnie się zorientowałam, że ponad tydzień temu wyklikałam ekwiwalent zostawionego rok temu w samolocie "Mr Vertigo" Austera i zapomniałam zapłacić, hańba mi). Dwie paczki świeżego bobu (jedna nie starczy na kolację dla mnie, TŻ i bardzo łakomego kota, któremu dodatkowo trzeba obierać ze skórki). I pewnie wiele innych mniej lub bardziej potrzebnych artykułów, ale mnie wystarczyło na 10 gladioli, zwanych też mieczykami z rynku Jeżyckiego[1].

To jedna z tych rzeczy, które łączą mnie z Jane Brocket (chociaż trochę nie rozumiem jej zachwytu malwami, jakoś do mnie nie trafiają). Ale mieczyki i tulipany - proszę mnie doliczyć. Ostatnio krążyłam koło straganu z kwiatami i odeszłam z niczym, bo nie było nic, co jest dokładnie teraz - były nieśmiertelne róże, drobne goździki, gerbery. Lubię sezonowość - kwiaty i owoce dostępne cały rok się nudzą i przejadają.

Kot czarno-biały też lubi. Tyle że spożywczo.

[1] Na rynku Jeżyckim przewodnik oprowadzał wycieczkę. Bardzo podoba mi się pomysł bez względu na to, czy turyści byli z daleka, czy rdzenni i poznawali mniej znane zakątki miasta. Niesamowicie nie rozumiem ludzi, którzy ograniczają się do stałych tras - dom, szkoła, praca, rzadziej odwiedziny u znajomych, ale też z zegarkiem w ręku, a najlepiej taksówką, żeby czasu nie tracić. Widziałam u wielu urodzonych Poznaniaków to zdziwienie, że mnie interesuje miasto. Że chodzę po różnych miejscach, mimo że nie mam tam nic do "załatwienia". Że zaglądam w bramy, siadam na ławce i przystaję, żeby przeczytać napis na murze. To moje miasto.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 27, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 3


Rockza Space Invaders bag

Leżała na wystawie remontowanego właśnie sklepu razem z innymi torbami, na oko zostawionymi przez pracujących tam ludzi, ale też mogła być zaczątkiem artykułów sklepowych. W każdym razie - mimo że miałam monochromatyczny zielony monitor przyczepiony do XT, to wersja kolorowa bardzo do mnie przemawia.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 24, 2008

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 11


Amsterdam-Berlin shoppin'

Przyznaję się bez bicia, że wyjeżdżam w celach zakupowych. Nie na handel, bo na to za leniwa jestem, ale po trosze dla zdobycia punktów lansu, kupienia czegoś innego niż zwykle, spróbowania, czy w naturalnym otoczeniu jedzenie smakuje inaczej. Nie chce mi się też kupować durnostojek, bo jak się nie da zjeść ani używać, to jakoś mi nie konweniuje. I tak:

  • NL - Koszulka I amsterdam - tylko czarna, a nie czerwona; bardzo spodobała mi się oszczędna stylistyka i zabawne wykorzystanie zbieżności liter.
  • NL - kosmetyki Rituals - kiedyś w Czechach kupiłam rozmarynowy mus pod prysznic, teraz wylosowałam żel mandarynkowo-miętowy i piankę pomarańczowo-cedrową.
  • NL - sery; od dawna miałam marzenie, żeby kupić krąg sera i taki dziewiczy pokroić własnoręcznie. W praktyce wyszło, że krojenie twardej parafiny Oud Gouda nie jest takie proste i po kilku próbach z nożami skończyło się na rozmontowaniu sera mezzaluną.

  • NL - czekoladki Droste w formie pastylek.
  • DE - Czekolady gorzkie Lindta (granat+chili, mus czekoladowy+lawenda+jagody, mus czekoladowy+imbir) - pewnie i u nas za chwilę będą, ale miały tak ładne opakowania, że nie mogłam się oprzeć.

Trochę, przyznam, liczyłam, że w Muzeum Kotów znajdę coś ciekawego do zaczątków kociej kolekcji, ale poza plakatami i jakimiś papierowymi drobnostkami nie było nic mówiącego "kup mnie".

GALERIA ZDJĘĆ.

Zachwyciłam się kaliami - do tej pory kojarzyły mi się z plaskatymi i dość obscenicznie fallicznymi kwiatami, używanymi kontrastowo na ślubach i pogrzebach. Kiedy są kolorowe, zwinięte w eleganckie ruloniki i jest ich dużo, wyglądają prześlicznie.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 23, 2008

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: holandia, niemcy, berlin, amsterdam - Komentarzy: 5


Urlop blues

Następnym razem, kiedy wpadnę na pomysł, żeby brać urlop *tylko* na wyjazd, proszę mi to wybić z głowy. Po wczorajszym powrocie do domu koło 22, po ponad 9 godzinach jazdy i zakupach w A10 przymierałam przy biurku, usiłując złapać rozbiegane nad Herengracht myśli. Zdecydowanie należy po urlopie wypocząć. I mieć czas na ułożenie zdjęć w zgrabne stosiki.

Hotel Golden Tulip przyjazny, jak na cztery gwiazdki nie aż tak absurdalnie drogi (420e + 5% podatku miejskiego za dwuosobowy pokój na trzy noce), zwłaszcza że lokalizację ma idealną - 5 minut leniwym krokiem od Czerwonej Dzielnicy w jedną stronę, 3 minuty równie leniwe nad kanały w drugą stronę, równie niedaleko do Central Station i placu Dam w przeciwną. Bardzo czysto, duże solidne łóżko, darmowe wifi w każdym pokoju, obsługa pomocna. Gratis dostaliśmy używane czarne skarpetki pod siedziskiem, które komisyjnie wyrzuciliśmy do kosza (po krótkich ustaleniach "to Twoje? Nie? Moje też nie! Yuck!"), bo jednak hotel wyglądał na tyle uczciwie, że mogliby je wysłać do nas do domu. Śniadania dość absurdalnie drogie, bo szwedzki (holenderski?) stół wprawdzie wyglądał bardzo obiecująca, ale za 16e/osobę to jednak niewspółmiernie dużo w stosunku do śniadań w dowolnej knajpce nad kanałem.

Parkingi drogie, ale trzeba. Po Amsterdamie nie da się jeździć niczym innym niż rowerem/motorowerem - większość ulic jednokierunkowa lub zablokowana dla ruchu. Zdecydowanie większy fun factor ma chodzenie.

W knajpkach zdecydowanie warto kuchnię domową - home-made soda bread bardzo dobry, jajka świeże, kanapy "specjalność zakładu" ciekawe (warto jednak pamiętać, zwłaszcza jak się nie lubi chrzanu, że horseraddish to jednak nie rzodkiewka). Niesamowicie bawiła mnie przypadkowość - do kilku miejsc weszliśmy tylko dlatego, że akurat padało, a każde okazywało się równie fajne jak poprzednie.

Z pewnym ubolewaniem zauważyłam dwa typy turystycznego bydła - pijani i zaprawieni trawą młodzi Brytyjczycy i drący się podobnie znietrzeźwieni Polacy. Smuteczek.

Rozbawił mnie za to Oude Kerk (Stary Kościół), stojący pośrodku dzielnicy, w której panie w bikini zachęcająco wiją się za szybkami, pukając do przechodniów i chętnie wdając się w fazę negocjacji, po której klient czasem wchodzi do pani za szybkę, a pani zaciąga zasłonę. Pod kościołem oprócz posągu poświęconego wszystkim paniom negocjowalnego afektu, znajduje się tajemnicza rzeźba jakiegoś fascynata tematem.

Kamienice zwykle są mierzone w oknach. Najczęściej miejsce na kamienicę to trzy okna. Najwęższy dom ma jedno okno i jest szerokości 1,5 metra. Zdarza się mimo to, że oddzielnym numerem oznaczona jest szczelina między domami, osłonięta drzwiami. Mieszkać tam się nie da, ale można rowery parkować.

Zabawne są efekty tego, że Amsterdam leży w tej samej strefie czasowej, co Warszawa. Zmierzch zapada dobra godzinę później - o 22 jeszcze jest jasno. I wieczory zwykle pogodne. W sam raz na przejażdżkę łodzią po kanałach (gorąco polecam kapitana Edwarda z firmy Lovers - wieczorny rejsik zdecydowanie zyskiwał, bo opowieści kapitana[1] były znacznie barwniejsze niż wielojęzyczny komentarz z taśmy).

[1] Tu są kamienice, drogie. Nie znajdziecie w nich waszego kapitana. Tutaj są bary - w nich znajdziecie po rejsie waszego kapitana. Holenderski to nie choroba, to język. Proszę powtórzyć "Van Hoch"!

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 22, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 4