Z okna samochodu.
- Ryby - Żywe - Wędzone - Otwarte
- BAR RYBY
- Ciężarówka z napisem TRANSMLECZ
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Zrobiłam sobie notatki na okoliczność bycia off-line w samochodzie w notesiku w koty od siwej (zasadniczo mogłabym być on-line, bo TŻ skuszony informacją, że w hostelu jest[1] free wifi zabrał laptopa, ale uznałam to za pewną przesadę).
[1] Jest, ale w okolicy recepcji i pewnie jakiejś sali okolicznej. Na IV piętrze kamienicy nie dochodziło (tym razem udało mi się nie skręcić kostki, więc IV piętro nie było aż tak przerażające). Berolinę [2024 - link nieaktualny] gorąco polecam (dzięki, Agg). Wykorzystano taki sam pomysł jak w czeskim "U Semika" i w węgierskich CityApartments - stara kamienica wyremontowana i przerobiona na pokoje gościnne. Bardzo czysto, łazienki wspólne, ale blisko i niekrępujace (oczywiście bardziej błyskotliwe ode mnie osoby zorientują się, że są i damskie (z babeczką na drzwiach i z kubełkiem w toalecie), i męskie (z odpowiednim chłopyszkiem i pisuarem) i pójdą do właściwej, a nie do tej bliżej. Widok na wnętrze studni i ścianę, więc jak kto wrażliwy, to można prosić o pokój z widokiem. Dają ręczniki, co jest niebagatelną zaletą dla sklerotyków, które notorycznie o ręcznikach zapominają.
Parkowanie w Charlottenburgu 1e/h. Obiad dla trzech osób w typisz niemieckiej knajpce z tradycjami przy Wilmersdorfer Strasse - 31e. Berlin pachnący lipami - bezcenny.
Mam słabość do Berlina. Wygląda tak, jak większość polskich miast mogłoby wyglądać - czysty, odremontowany, z doskonałymi drogami (niniejszym chciałam gorąco pozdrowić serwis map24.de, z którego wydrukowałam sobie dojazd z do hotelu w formie prostych instrukcji dla ciemnoty i który, mimo że ni cholery nie zgadzał mi się z mapą[2], okazał się być dojazdem genialnym, prostym i w zasadzie uniemożliwiającym błądzenie) i przemyślany. Berlińskie metro U-bahn pozwala na przemieszczanie się z dowolnego miejsca w dowolne inne miejsce w obrębie miasta i okolic.
[2] Mental note to self: Zuza, nie kombinuj. Jak Ci kazali tak jechać, to tak jedź.
Mogłabym w Berlinie, a zwłaszcza w Charlottenburgu zamieszkać. Przy deptaku na Wilmerdorfer Strasse jest wszystko, czego do szczęścia turyście i zwierzęciu wyprzedażowemu potrzeba - Peek&Cloppenburg, Orsay, H&M, Pimkie i wszelkie inne ciuchowe cuda. Bankomat Citi, w którym jakimś cudem posiałam kartę (na szczęcie kapryśny bożek pechowego podróżnika był przychylny i padło na prawie przeterminowane maestro). Fastfood rybny, stragany ze ślicznymi owocami, Dunkin' Donuts i delikatesy Rogacki, gdzie na sporej powierzchni są ryby, sałatki, mięsiwa, wino, sery, wędliny, pieczywo i wszelkiego typu cuda spożywcze, które można nawynos albo spożyć na miejscu, wśród innych współspożywających szybki lanczyk na stojąco. Fajniej niż w tradycyjnym centrum handlowym, bo wszędzie w okolicy śliczne kamienice i pachnące lipy. A wieczorem dziwki w absurdalnie wysokich szpilkach na ulicach, otwierają się burdele i nocne kluby. Jak to jest "ta gorsza dzielnica", to boję się myśleć, jak wygląda "ta lepsza".
Lubię też Berlinerów (Berlińczyków?). Są życzliwi. Uśmiechnięci. Pomocni. Zachwyceni, że ktoś próbuje mówić nieporadnym i przemieszanym z angielszczyzną niemieckim. Nie dlatego, że chcą ci coś sprzedać. Ot tak, bo jest ładny dzień i są mili. Pani na straganie warzywowo-owocowym kazała dołożyć limonkę gratis, bo papaja koniecznie z limonką.
W zasadzie to ja na koncert pojechałam. Koncert megawykurw. Muzycznie pewnie mocno taki sobie, bo tak na oko Steele nie słyszał, co śpiewał, ale było na tyle głośno, że mi to nie przeszkadzało, bo ja tam na randkę jak zwykle jechałam. Jako osoba wiekowa wlazłam na balkonik, skąd widok na scenę (i na Petera Steela w pełnej okazałości) był przyzwoity. Mało z nowej, słabej płyty, więcej chwytliwych staroci, gardło mnie bolało. Na scenę tradycyjnie poleciał czarny stanik w sporym rozmiarze (nie mój, ale nie powiem, że nie rozważałam). Niestety, skonfiskowali aparaty.
W nocy była Burza. Ale taka naprawdę - waliło i błyskało, deszcz sie lał jak z wiadra, dodatkowo okno otwarte na studnię pewnie jeszcze dodawało akustycznej mocy. Lubię burzę.
Lubię też zakupy w niemieckim Realu. Za każdym razem wyjeżdżam z koszykiem pełnym cudności. 20 różnych rodzajów Sheby (koty mówią, że się różni w smaku), świeży ananas, papaja, Jelly Belly, pasty curry, suche kiełbaski, ser haloumi, nieodmiennie Irish Cheddar, greckie serki feta-like, tic-taki o smaku mango, marynata miodowo-musztardowa do mięsa i papryczki nadziewane serem. I greckie wino. Foremki do babeczek i czipsy czekoladowe do pieczenia. Czemu u nas nawet w bardziej rozpustnych delikatesach nie ma takiego wyboru? Proszę pani, tu wszystko jest smaczne.
Prawda was wyzwoli, czyli o wolnej prasie w Ankh-Morpork. Zaczyna się niewinnie, bo od kartek z "nowinkami", jakie młody de Worde wysyła za niewielką opłatą do ludzi, którzy chcą nowinki czytać. Gdy przypadkiem trafia na wynaleziony właśnie druk, zaczyna do niego docierać, że w zasadzie sam może tworzyć zawartość swojej gazety. I jak na zawołanie Patrycjusz Vetinari zostaje oskarżony o kradzież i próbę zabójstwa sekretarza.
Młody de Worde i Sacharissa są dość bezpłciowi, ale bardzo warto ze względu na parę bandytów - pana Tulipana (dość nieokrzesanego, ale znawcę sztuki) i pana Szpilę (tego, co mówi i jest od pracy koncepcyjnej). Sporo Straży (pojawia się kwestia pochodzenia gatunkowego Nobby'ego Nobbsa), trochę krasnoludów i duża rola psa Gaspode'a.
#32
Przyjemna komedia romantyczna o amerykańskim kucharzu, który pojechał do Francji i tam dopiero pokazał, co to znaczy gotowanie (yeah, right). Sielska historyjka o tym, jaki fajny jest slow food, że francuscy właściciele knajp są niesamowicie temperamentni, a córki właścicieli często zostawiają na krześle koronkowe biustonosze. Zwłaszcza gratka dla fanów Earla, bo w roli głównej Jason Lee (chociaż przez cały film miałam nieodparte wrażenie, że to Azrael z Dogmy ze swoim diabelskim uśmiechem).
Po bardzo słabej "12" miłe zaskoczenie. Bardzo spójna, wielowątkowa intryga. Doskonali etatowi bohaterowie (Matt Damon w roli amanta, Clooney z bogatą mimiką i Brad Pitt, który dla odmiany głównie pije, a nie je, jak w poprzednich częściach), ciekawi nowi - niezły Pacino, okrutnie zestarzona Ellen Barkin (ja wiem, że ma ponad 50 lat, ale na litość, coś masakrycznego), brak Julii Roberts. Same zalety. Dużo gagów, spory element zaskoczenia, chociaż od początku wiadomo, że - jak we wszystkich filmach gangstersko-włamywackich - musi się udać.
Dodatkowy plus za piękne widoki, stylizację muzyczną i kolorystyczną na lata 70.
Kotek bez szwów (bardzo dzielny). Wyniki wstępne kiepskie - nowotwór złośliwy. Ciąg dalszy życia na wulkanie z nadzieją, że kolejne głaskanie kociego brzucha nie wykryje nowych guzów.
Przyznam się bez bicia, że kiedy film wszedł do kin, miałam Nastawienie. O, będzie o tym, jak ksiądz-bandyta zabił biedną dziewczynę podczas egzorcyzmów. Okazało się, że nie. Takie jest początkowe założenie filmu, który rozpoczyna się od śmierci dziewczyny (w tej roli pechowa Jennifer Carpenter, ta sama, która w Dexterze grała siostrę tytułowego bohatera) i przeradza się w historię procesu, mającego ocenić, czy ksiądz mógł dziewczynę uratować, czy też nie. Dużo retrospekcji, które stopniowo zmieniają podejście do tego, jak naprawdę historia Emily wyglądała.
Niezły, ale raczej dla wielbicieli thrillerów sądowych niż horrorów.
Bardzo przyzwoita ekranizacja Pratchettowego "Wiedźmikołaja", przynajmniej od strony wizualnej. Genialny Śmierć, bardzo przyzwoita Susan, doskonali magowie (i Hexx), fantastyczny Albert, Pan Herbatka przerażający. Niestety, brakuje tego, czego brakuje i w książce - sensownej i spójnej akcji. Quest w poszukiwaniu przyczyn zniknięcia Wiedźmikołaja, Śmierć zastępujacy go w corocznych obowiązkach, pojawianie się nowych antropomorficznych personifikacji różnych aspektów życia niezbyt dobrze łączy się w zgrabną całość. Brakuje też tego, czego nie brakuje w książce - gier słownych i uroczego języka - trochę z tego zostało, ale znacznie sprawniej się książkę czyta niż ogląda.
Po "Śniadaniu na Plutonie" i prześlicznym Cillianie Murphym, trafiłam na "Intermission". Wielowątkowa czarna komedia z kilkoma fajnymi aktorami - Colin Farrell w roli niezbyt błyskotliwego bandyty, który za pomocą opanowanego ciosu główką dostaje to, co chce, Cillian - kumpel Farrella, chłopak porzucony przez dziewczynę dla żonatego, wpadający na dość nietypowy pomysł, żeby dziewczynę odzyskać, porzucona żona po 40-tce, która sprawdza swój sex-appeal z poznanym w barze dla starszych pań kolejnym kumplem Cilliana, kapitan policji z nietypowymi metodami, wąsata młoda kobieta, która po złych doświadczeniach unika wiązania się z mężczyznami.
Jest napad na bank, demoniczny dzieciak, demolujący tabor pojazdów komunalnych, reżyser usiłujący kręcić film o irlandzkim miasteczku, dużo razy powtórzone "fok!", ludzie, którzy szukają miłości i spektakularne pościgi samochodowe.
Dawno, dawno temu, jak jeszcze mieszkałam w domu rodzinnym, bardzo późnymi wieczorami w TV leciało "Życie jak sen". Bardzo późno, bo historia życia pewnego nowojorskiego wydawcy książek, Martina Tuppera, obfitowała w s.e.k.s z przygodnymi kobietami, które bynajmniej nie krępowały się w kwestii pokazywania biustu. Jako że Martin wychowywał się głównie przed telewizorem, w którym ciągle leciały stare filmy, do dzisiaj w sytuacjach, w których życie wymaga od jego umysłu jakiegoś komentarza, widzi kawałki starych filmów. Każdy, kto ma nadczynną wyobraźnię i w sytuacjach zdecydowanie nieodpowiednych niewłaściwe skojarzenia, doceni to, co scenarzyści w życie Martina Tuppera wstawiają. Pewnie w Polsce jest to bardziej wyjęte z kontekstu, gdzie w zasadzie poza niektórymi aktorami (głównie Reaganem, z którym scenek jest stosunkowo dużo) amerykańskie stare filmy są całkiem nierozpoznawalne, ale przez kontekst (młot pneumatyczny czy kafar wbijający pale podczas s.e.k.su) wcale nie mniej śmieszne.
Martin poza licznymi przygodami z pięknymi paniami, ma nastoletniego syna z ex-żoną Judith, jędzowatą sekretarkę Toby i ciemnoskórego przyjaciela-gwiazdę TV (witamy w krainie politycznej poprawności, słodkie lata 90.). Bywa trochę gwiazd - Fran Drescher, David Bowie czy Mimi Rogers, ale głównie serial skupia się na tym, czy Martin zaliczy i kogo. Rozwijające, dowcipne, czasem cyniczne i złośliwe.
Niestety, na DVD wyszły tylko pierwsze dwa sezony, dość dawno (2004) i to w dość egzotycznym hiszpańskim wydawnictwie (ale z English captions, więc nie ma problemu dla językowo upośledzonych), więc obawiam się, że na następne 4 sezony się nie doczekam.