Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Ciagle pada...

... na zmianę z falami upału. Wczoraj poszliśmy w turystykę - Muzeum Narodowe (impressive, but boring, a do tego nie można robić zdjęć), Chang Kai Shek Memorial (impressive, but boring), Taipei 101 (like wow!) plus jedzenie w nastrojowej knajpce na szczycie góry i dla odmiany w trendi klubie (łazienka lustrzana jest pretty scary).


Muzeum Narodowe

Knajpka na szczycie góry

Chang Kai Shek Memorial

Taipei 101 robi cholerne wrażenie i wyglądem, i rozmachem. W środku 5-piętrowy mall (Stary Browar jest o, taki malutki; również wybór sklepów jest co najmniej imponujący - zaczynając od Versacza na Fendim kończąc, ceny niestety bardziej zachodnie), taras widokowy oszklony na 89. pietrze, otwarty (acz za prętami) - na 91. Oprócz tego, że Taipei 101 aktualnie posiada status najwyższego budynku na świecie, ma tez najszybszą windę - na 89 piętro jedzie w 35 sekund, lądowanie/start samolotu to przy tym pryszcz - uszy i zatoki odpadają, a mózg wycieka uszami (za to na suficie windy są błyskające światełka). Tajpei i okolice z 91. pietra wyglądają jak SimCity - czysto i bez zapachu. Oglądaliśmy stamtąd zachód słońca, planujemy jeszcze pojechać zobaczyć Tajpei z góry by night.

Jak trochę przestanie padać, idę do miasta. Bo na razie to tak konkretnie leje, a na dzisiaj miałam w planach leniwa wycieczkę po okolicy Zhongxiao Xinsheng (?), gdzie znalazłam knajpkę z kotyma (friends, not food) i angielskimi książkami.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 7, 2007

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: taipei, tajwan - Komentarzy: 2


Znowu o jedzeniu

Wiem, nudno. Ale lubię. Podoba mi się lokalne jedzenie, oczywiście przy unikaniu rzeczy smrodliwych, typowo śmieciowo-seafoodowych - pieczona, soczysta kaczka, kruche warzyw z boczkiem, słodycze (odkryłam tanią podróbę Jelly belly w lokalnym convenience store). Fajne jest społeczne zachowanie podczas jedzenia - na stole jest dużo rzeczy na półmiskach, każdy ma swoją miseczkę i talerzyk, na który sobie nakłada, więc najczęściej ktoś musi mu coś podać, przysunąć czy nalać napoju (bo napój jest w butelce ogólnej bądź dzbanku).

I, czego się nie spodziewałam, trochę już umiem pałeczkami - na tyle, że mogłam z niejakim uśmiechem patrzeć na Hiszpankę twardo jedzącą widelcem.

Śmiesznie być big in jap^W^W^Wbiałym w Azji. Na ulicy byłam jedyną nieskośną osobą w okolicy. W metrze spotykamy obcokrajowców (czyt. nie z Azji), z którymi witamy się jak ze znajomymi - "Hello, where are you from, how long here?". Niemiec czy Szwed, ale bliżej niż śliczne, skośne, delikatne i często rozchichotane niskie dziewczęta.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 4, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, taipei, tajwan - Skomentuj


Bez tytułu: 2007-08-04

Panie pokojowe drą się, walą w drzwi i hałasują od godziny 8 rano. Ja rozumiem, że muszą sprzątnąć, ale fakt opcji śniadania między 7:00-8:30 nie oznacza, że wtedy nikogo nie ma w pokoju.

Bwpvrp xynflpmavr zavr jxhejvn, jlflłnwąp xbyrwartb znvyn gerśpv "mqwępvn snwar, nyr znłb an avpu Tbfv" (manpml zavr). Wnfar, vqrą ebovravn mqwęć fxąqxbyjvrx wrfg hcbmbjnavr fvę j pragenyalz zvrwfph mqwępvn v gnx 400 enml, mzvravnwąp glyxb xenwboenm. V pmrxnavr, nż bwpvrp cbebmflłn mqwępvn qb qnyfmrw v oyvżfmrw ebqmval, xgóen oęqmvr cemrxnmljnć xbzhavxngl gerśpv "nyr fvę fcnfłnś".

Taksówkarzom nie należy ufać, jeśli mówią, że wiedzą gdzie jadą po zaprezentowaniu karteczki z angielską nazwą ulicy. Nie należy też ufać recepcjonistkom, które wpisują adres w krzaczkach. W efekcie taksówkarz za jedyne 20 zł zawiózł nas 10 stacji metra od celu w zupełnie inną dzielnicę i okolicę. Szczęśliwie metro jest czyste, proste i przewidywalne. A do tego na każdej stacji znajduje się kafelek opisany jako "Tu mogą stać samotne kobiety nocą, czekając na pociąg".

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 4, 2007

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+, Rodzina - Tagi: tajwan, 2007, taipei - Komentarzy: 1 - Poziom: 3


Hot hot hot, wet wet wet

Przestaję się dziwić, że życie tutaj prowadzi się nocą na ulicach. W dzień wyjście na leniwy spacer owocuje spłynięciem wodą po godzinie leniwego poruszania się po terenie płaskim. Nocą też jest gorąco, ale przyjemniej. Wczoraj w poszukiwaniu innej knajpy (w poprzedniej już byliśmy dwa razy, jeszcze by się do nas przyzwyczaili) obleźliśmy kawałek okolicy, nie bardzo było w czym wybierać (bo to taka "biedniejsza" i "gorsza" dzielnica) - w zasadzie same warsztaty samochodowe, kioski z czymś smażonym onnastick czy warsztaty z rożnymi rzeczami. Oczywiście sytuacja diametralnie się zmienia przy wejściu na Night Market - tu gromadzi się życie nocne okolicy (bo lokalesi są zdziwieni ogromnie, gdy mówię, że w Polsce życie nocne zanika koło 22, sklepy poza marketami po 18 są zamknięte, a czegoś takiego jak nocne ryneczki nie uświadczysz; ale lokalesi uważają, ze ta sauna na zewnątrz to "nice warm", a nie "fuckin' hot", więc o czym ja mowię).

Parę zdjęć night marketu wrzuciłam poniżej - na samym wstępie znaleźliśmy śliczną i bardzo klimatyzowana knajpę (co po kilkudziesięciu minutach spaceru jest nieocenione; inna rzecz, że klima jest w zasadzie wszędzie - czasem nawet w namiotach foliowych, otaczających niektóre stragany). Knajpa składała się ze stołów z płytą grzejna, obsługa przynosiła wybrany garnek z płynem (rosół, coś ostrego, inne cuda), samemu się wybierało w wielkiej lodówki to, co się w zupie utopi - morskie śmiecie, warzywa, cieniutko pokrojony pork, beef czy "meeee", jajka przepiórcze, kawałki ryby i inne cuda, co to nawet nie było wiadomo, co. Do tego miseczka z jakimś dziwnym sosem i coś w rodzaju bardzo słodkiego kompotu śliwkowego. Surowe śmieci wrzuca się do gara, gotują się, potem się wyciąga i je z sosem, usiłując złapać to coś pałeczkami i nie wypaprać się, jak prosię (niech mi ktoś powie, że pałeczki są wygodniejsze od widelca, to zrobię tymi pałeczkami krzywdę). Mamy chytry plan iść tam jeszcze raz, żeby powrzucać do zupy inne śmiecia.

Nie znam połowy owoców i warzyw, które się na ryneczku pojawiają. Większość przekąsek też wygląda co najmniej nieswojo. Stinking tofu na razie się boję, chociaż jak do tej pory żołądek specjalnie się nie buntuje przeciwko jedzeniu czy piciu (no, zęby myję w wodzie przegotowanej, a nie w kranówie).

Dzisiaj idziemy na jakąś imprezę do centrum lub - w wersji równie optymistycznej - na imprezę idzie szef-nadzorca-niewolników (eloya), który każe im pracować do późnego wieczora.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 3, 2007

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2007, tajwan, taipei - Komentarzy: 1


Dzien 1 - leje

Podczas ostatniego lotu (Hong Kong - Taipei), byłam już tak zmęczona, że w zasadzie mało co rejestrowałam. Lot był spóźniony (z bliżej niejasnych przyczyn technicznych), była opcja, że się nie odbędzie, więc gonili nas z jednej kolejki (właściwej, do abordażu) do drugiej (znacznie dłuższej, do rozdysponowania nas na inne loty, również za niezłe kilka godzin). Lot się jednak odbył, bez wizyty na stacji benzynowej, co przychodziło nam na myśl parę razy. Chińskie stewardesy ładniutkie, ale jednak nie ufam, jak się uśmiechają. wybór w kwestii jedzenia był prawie jak w Aeroflocie - "tak" albo "nie". Mięsko zawierało dziwne grzybki, ciasteczko i soczek były jadalne.

Potem odbębniliśmy tworzenie wiz na miejscu (da się, urzędnik mało natarczywy, tylko zastanawiał się, po co chcemy zostać już po konferencji i jakoś dziwnie patrzył, że "tourist"), immigration officerkę (mimo zakazu wwożenia jedzenia I. przewiózł polskie kanapki z serem, bez konsekwencji, chociaż ja już tych kanapek bym nie jadła). Pierwszy kontakt z Tajwanem - fala potwornego, mokrego upału na twarz. Niby człowiek się przyzwyczaja, ale przyzwyczajenie znika po pierwszym wejściu w strefę klimatyzowaną (na szczęście prawie każda knajpa i sklep mają).

Niestety, lokalesi mają polską metodę na kontakty z cudzoziemcami - mówią głośno po swojemu, powtarzając parę razy. Niestety, takież panienki wystawili do witania uczestników Wikimanii - po zadaniu pytania panienki patrzą na siebie, uroczo chichoczą zasłaniając usta i kręcą głowami, że nie rozumieją. Kazali jechać autobusem, zaznaczyli na planie, gdzie kierowca ma nas wysadzić i to by było na tyle. W praniu wyszło, ze autobus z lotniska jedzie godzinę jakimiś ohydnymi suburbiami (jak na razie Taipei nie zachwyca - syf, syf, blaszane baraki obwieszone reklamami, znaki drogowe obrazkowe, brud i bieda), chłopaki się pospali, kierowca pół drogi darł się do komórki, bo z kimś rozmawiał bardzo ekspresyjnie, byłam zmęczona jak kot. Wreszcie się gdzieś zatrzymaliśmy i kierowca zaczął głośno krzyczeć, co przykuło naszą uwagę. Nie upieram się, że znajomość języków jest im potrzebna, bo sygnałami dźwiękowymi i na machanego dają radę, ale jednak się czuje ciut nieswojo. Taksówkarze też nie mówią lengłidżem, ale działa pokazanie im karteczki z adresem w obrazkach (nie byłam w stanie obsłużyć jechania metrem, ale taksówki kosztują grosze).

Wieczorem poszliśmy do chińskiej knajpy z szefem eloya, który jest nieco obeznany, bo ma żonę Chinkę. Knajpa potwornie niepozorna, ot - lada z surowymi rybami, małżami i innymi paskudztwami. W środku okazało się, że żarcie robią dobre (oczywiście nie wszystko - zupa małżowa taka sobie, krewetki maja oczka) - coś w cieście ze smażoną w głębokim tłuszczu bazylia, co się maczało w takim burym proszku ("it's spice") i było oszałamiająco dobre, kaczka pieczona, pokrojona w plasterki z tłuszczem z pieczenia, warzywa (stawiam, ze pak choi, ale pewna nie jestem).

Nocne markety są niesamowite - na małej powierzchni, w uliczce mieści się kilkaset (jak nie więcej) straganów ze wszystkim - Dior, markowe buty, jakieś śmierdzące smażeniny onnastick, ciuchy, kosmetyki, majtki, skarpetki, pani w rękawiczkach z Castoramy (takich izolacyjnych, malowanych farba) przygotowująca świeże owoce w kawałkach, każdy kawałek zapakowany w torebeczkę, pan zachęcający do masażu stóp, zapewne w zaułkach panowie proponują też inne usługi. Zmierzch zapada wcześnie - kolo 18:30-19:00 i bynajmniej nie robi się chłodniej...

Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 1, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, taipei, tajwan - Komentarzy: 2


Lotniskowo-samolotowo

Warszawa Okęcie - Amsterdam Schiphol: 1,5 h, KLM, samolot miał na imię "Marco Polo". Leniwie, bez przygód, dali dobre kanapeczki z łososiem i twarożkiem i mniej dobre z mozzarellą i pomidorem, a do kawy ciasteczko z karmelem (bardzo dobre). Warto brać na pokład skarpetki (fluffy z antypoślizgami sa dwaplusdobre) i coś na ramiona, bo na krótkich lotach nie dają kocyka. Warto tez pamiętać o restrykcjach przewozu kosmetyków - wywalają wszystko powyżej 100 ml.

Schiphol. Estetycznie takie sobie, ale strefa zakupowa robi wrażenie - z powrotem będziemy siedzieć tam 4h, wiec mam chytry plan zabrać wielka torbę goodies i wyczyścić limit na kredytówce. Sery holenderskie, cebulki tulipanów, słodycze (wspomniane ciasteczka z karmelem), kalendarze z depresyjnym tulipanem (c siwa). Kompletnie nie zajarzyłam ożywienia wśród celników, pan przed bramką puszcza do mnie oczko i pyta, czy mam w podręcznym bagażu "weap". Y? Weap? Weapon? No, of course not. "But you have these (i pokazuje na wysokości swojego biustu), I won't touch you". Hm. Za bramka typowy aryjski SS-manski Holender rzuca "Naughty, naughty. But I won't touch you, it must be spontaneuos, you're too open". Dopiero w tym momencie dotarło, ze czynią niezawoalowane aluzje do mojej koszulki z napisem "I'm naughty girl, spank me!"...

Amsterdam Schiphol - Hong Kong International Airport: 11h, KLM, samolot miał na imię "City of Calgary" (na pasie stoi KLM-owy The Flying Dutchman). OMFG, zatuczyli mnie. Herbatka/kawa z solonymi migdałami. Soczki i drineczki. Obiad (chinese style, kurczak z kluseczkami, sałatka warzywno-owocowa z kokosem, kurczak z makaronem sojowym, ciasteczko). Soczki i drineczki. Herbatka. Soczki. Duty free (nie wiem, skąd wyjęli te ceny - dezajnerskie metalowe solniczko-pieprzniczki za jedyne 90 euro). Soczki. Herbatka. Zupka chińska! (autentyczny tajski kubek zawierający noodles, pobudzający informatyków do działania - oczywiście dali do niego pałeczki, steward na moja (i kolegi) nieśmiałą prośbę o widelec wyśmiał nas rozgłośnie, stwierdzając, że jedziemy do Hongkongu i najwyższy czas nauczyć się pomykać patyczkami, bo umrzemy z głodu. To będą ciężkie dwa tygodnie... Planujemy potajemny zakup widelca i noszenie w kieszeni). Drineczki. Śniadanko z gorącą bułeczką z serkiem, jogurtem, owocami i ciasteczkiem. Herbatka. Licznik kilogramów: +3. Poza jedzeniem lot również nudny (ciut potrzęsło, ale bez rewelacji), niestety nudna oferta filmowa - The Shooter bardzo smętny i przewidywalny (Mark Walhberg i jego szotgan kontra reszta USA). Music and Lyrics - odpadłam na scenie z tańczącym Hugh Grantem. Skusiłam się na Blades of Glory tylko dlatego, ze gra tam Jenna Fisher (Pam Beesley z The Office), ale nie było warto. Wbrew trailerowi targetem nie są geje, za to nudny. Śmieszne momenty raczej żenują.

Hong Kong - lotnisko (czas +6h). Zalogowaliśmy się do Transfer Lounge, za jedyne $40 od łebka można free wifi, prysznic, masaż, śniadanko czy się zdrzemnąć. Useful info - warto brać ze sobą majtki i koszulkę na zmianę do bagażu podręcznego. Prysznic pomaga, ale śmierdzące ciuchy niezbyt fajne. Lotnisko klimatyzowane, na zewnątrz 31 celsjuszów.

PS Fotki będą. Głównie z lotnisk i okna samolotu. Na razie ;-)

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 31, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, holandia, taipei, hong-kong, tajwan, amsterdam - Komentarzy: 1


Newsletter bieliźniany strikes back

Boczki biustonosza zdobi haft, podobnie jak regulowane ramiączko

Trójkątne miseczki biustonosza z wyjmowanymi wkładkami, który optycznie powiększa i zaokrągla biust, zawiązywany na szyi i plecach (łatwość dopasowania pod biustem [to łatwe, jak biust na szyi lub plecach]). W komplecie atrakcyjny model fig w pasie zdobione paseczkiem.[Figa z paseczkiem w pasie?]

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 24, 2007

Link permanentny - Kategoria: Śmieszne - Komentarzy: 2


Georges Simenon - Maigret i starsza pani

W kryminałach Simenona ciężko mi się skupić na akcji, ale mam wrażenie, że taki sam problem ma komisarz Maigret, którego najbardziej fascynuje obserwacja zachowań ludzkich i szeroko pojęte spożycie. Maigret przyjeżdża do małego nadmorskiego kurortu, zaproszony jednocześnie przez starszą panią, której służąca wypiła truciznę przeznaczoną dla chlebodawczyni oraz jej pasierba, parajacego się polityką. I, jak już wspominałam, głównie pije - a to 20-letni calvados w willi przemiłej starszej pani, a to domowy (jeszcze niezbyt dojrzały) jabłecznik w domu zamordowanej służącej, a to inne napitki w knajpach, bo tam się przeważnie spotyka z podejrzanymi i świadkami. Największym problemem wydaje się być to, że na przystawkę w hotelowej restauracji nie dostanie muli. Ale - jak to w kryminałach - mimo niechętnego i niezbyt aktywnego stosunku do wyjaśnienia sprawy, udaje mu się przestępcę znaleźć.

Inne tego autora tu, inne z tej serii.

#42

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 22, 2007

Link permanentny - Tagi: 2007, kryminal, panowie, z-jamnikiem - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Henning Mankell - O krok

Nieustająco dobrze mi się czyta. Lubię skandynawską melancholię, a zwłaszcza narzekającego na życie komisarza Wallandera, który w tym tomie walczy z samotnością, cukrzycą i zdrowiem, podejrzeniami w stosunku do zabitego kolegi-policjanta i przestępcą, który zabija szczęśliwych ludzi w noc świętojańską.

Inne tego autora tutaj.

#41

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 22, 2007

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2007, panowie, kryminal - Skomentuj


Grind House 1 - Death Proof

Ok, Kill Bill/Jackie Brown/Pulp fiction/Wściekłe psy czy co tam jeszcze to to nie jest. Ale cóż za przezacny film o niczym! Dużo stukania samochodem o samochód, krew (sporo), porcja s.e.k.sownych panienek, seria kobiecych rozmów o życiu (ze szczególnym uwzględnieniem życia erotycznego), prze-ślicz-ny Kurt Russell z bliznami, szeryf i jego Syn Numer Jeden z Kill Billa. Jak na film totalnie bez akcji, nie nuży (są takie z akcją, że siedzę i zerknam na wyświetlacz komórki, czy daleko jeszcze, papo Smerfie), acz z młodzieżą to ja jednak bym do kina nie poszła. W przeciwieństwie do Kill Billa, tutaj przemoc i śmierć jest realna i mało fajna, nie jest ubrana w sztafaż komiksowy, w tym momencie nie ma już mrugnięcia okiem (trochę szkoda).

PS Szanowni dystrybutorzy, pomysł pt. "Potniemy na dwie części, drugą dostaniecie jesienią" możecie sobie wetknąć między pośladki. Fękjuwerymacz.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 22, 2007

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 6