Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o niemcy

Berlin, grudzień

[15-16.12.2018]

Ponownie Kurfurstendamm, tym razem tuż przy ulicy. Poprzednio wynajmowałam “apartament” od tej samej firmy w jednej z bocznym uliczek i chociaż złego słowa nie powiem, to jednak estetyka lat 80. (farba olejna i stare okna oraz meble z okresu) mi przeszkadzały. Liczyłam, że w bardziej reprezentacyjnym miejscu będzie lepiej. Otóż nie było, do przaśnego wnętrza w rozlatującej się płycie laminowanej i niedoświetlonej łazienki doszedł dramatyczny hałas nocnego Ku’dammu, cichnącego na kilkadziesiąt sekund w cyklu sygnalizacji drogowej. Więc nie polecam, a chciałam. Bo sam Ku’damm z kolei - nawet bardziej zimą niż latem, bo światełka. I śnieg sypiący bajkowo. Piękne, zadbane fasady kamienic, rzędy kasetonów z reklamami (można zrobić ładnie i nienachalnie!), platany po obu stronach ozdobione lampkami, na środku światełkowe rzeźby w dużym gabarycie. Pewnym zaskoczeniem dla mnie było, że mimo stacji metra przy Ku-Dammie, nie da się przejechać nim wzdłuż (a konkretnie na Weinachstmarkt przy Gedächtniskirche), albowiem dwie trasy przecinają ulicę prostopadle. Foszek. Rozczarowaniem był też fakt, że budynek przy Ku'Damm 56 to bynajmniej nie ten z serialu. Oprócz wieczornego Berlina Zachodniego, trochę Wschodniego - Alexanderplatz, dworzec tamże i murale przy Wilhelmstraße.

Ku'Damm 56 (ale nie ten) po bokach sklepy przy Ku'damm / W środku - ostrość w kosmos Weinachstmarkt przy Gedächtniskirche Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma / Jarmark Ku'Damm z balkonu Jarmark / Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma Po bokach sklepy przy Ku'dam / W środku - sklep z Ampelmanem Wilhelmstrasse Niedźwiadek z okolic Alexanderplatz / Alexanderplatz Bahnhof

GALERIA ZDJĘĆ i restauracje:

  • Dehli 6, Friedrichstraße 237, indyjska
  • Piazza Bra, Kurfürstendamm 94, włoska
  • Eiffel Berlin, Kurfürstendamm 105, fantastyczne śniadania; córka podśmiewała się ze mnie, że wzruszyłam się z uczynnie przekrojonej bułeczki, mała rzecz, a tyle radości
  • Schwarzwaldstuben, Tucholskystraße 48, śniadania

Absurdalnie, mimo wielu plakatów i dość oczywistego adresu (budynek Wieży Telewizyjnej na Alexanderplatz), trochę mi zajęło znalezienie właściwego wejścia, albowiem kierunkowskazy kierowały uparcie na pięterko, gdzie znajdowała się tylko wystawa Body World; Little Big City mieści się jednak poniżej. Na wejściu obowiązkowa pozowana fotka do zignorow^Wodebrania przy wyjściu, krótka prezentacja multimedialna nie-po-polsku (podczas której młodzież przytupuje i pyta się, po co tu przyszliśmy), na szczęście sama sala z interaktywną makietą jest warta[1] zobaczenia. Na makiecie jest Berlin, z lokalizacjami pokazanymi przez pryzmat historii - od 16 wieku przez wprowadzenie kartofla do diety, wiek pary i przemysłu, czasy III Rzeszy z gwiazdami Dawida wyrysowanymi na murach, spalenie Reichstagu, wojenne zniszczenia, miasto podzielone murem i wreszcie stanowisko burzenia Muru Berlińskiego, które zajęło mnie i Maja na ładne parę minut (albowiem jak się zburzyło mur, David Hasselhof zaczynał śpiewać "I've been looking for freedom", sami rozumiecie, od tego nie można się oderwać).

Anhalter Bahnhof (1841) Pożar Reichstagu / David świętuje upadek muru Haus Vaterland na Potsdammer Platz Rudi Duschke i Gunter Grass Dom na granicy / Checkpoint Charlie / Drugi David

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Zdecydowanie nie jest głupio kliknąć bilety przez internet (ten sam bilet na miejscu to 16 euro, online - 7).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 16, 2018

Link permanentny - Tagi: berlin, niemcy, murale - Kategoria: Listy spod róży - Komentarzy: 2


Czterej muzykanci z Bremy

Smutna prawda jest taka, że żeby gdzieś pojechać, to trzeba mieć jakikolwiek punkt zaczepienia. A to zabawną nazwę (jak w przypadku Huya), a to coś do jedzenia (jak Morbier, Dijon czy innej Goudy), a to – jak tutaj – jakiekolwiek skojarzenie. Jakby nie to, to bym Bremę ominęła, a szkoda, bo bardzo stara i ma kawał wartej zawieszenia wzroku starówki. Już nawet nie gotyckie strzelistości, a romańskie łuki. Lubię zestawienie pociemniałego piaskowca z jaskrawozieloną patyną, konsekwentnie pojawiające się na bremeńskiej starówce. Pod katedrą Notre Dame targ kwiatów z Holandii.

Tak jak w Poznaniu, na Rynku oprócz staroci, są też współczesne budynki. Mimo że nie wyglądają dużo piękniej od poznańskiego Arsenału, jakoś mniej gryzą w szeroko pojętą estetykę. Ba, da się nawet wstawić oszklone centrum handlowe z wielkim parkingiem w wąskie uliczki.

W Starbucksie kubeczki tylko ogólno niemieckie, z napisem „Germany”; fakt, że ładniejsze niż berliński z czerwonym niedźwiedziem, ale już mam, a bremeńskiego nie. Dobre ciasto cytrynowe mieli, kawę jak to kawę - średnią.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 6, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: brema, niemcy - Komentarzy: 3


Amsterdam-Berlin shoppin'

Przyznaję się bez bicia, że wyjeżdżam w celach zakupowych. Nie na handel, bo na to za leniwa jestem, ale po trosze dla zdobycia punktów lansu, kupienia czegoś innego niż zwykle, spróbowania, czy w naturalnym otoczeniu jedzenie smakuje inaczej. Nie chce mi się też kupować durnostojek, bo jak się nie da zjeść ani używać, to jakoś mi nie konweniuje. I tak:

  • NL - Koszulka I amsterdam - tylko czarna, a nie czerwona; bardzo spodobała mi się oszczędna stylistyka i zabawne wykorzystanie zbieżności liter.
  • NL - kosmetyki Rituals - kiedyś w Czechach kupiłam rozmarynowy mus pod prysznic, teraz wylosowałam żel mandarynkowo-miętowy i piankę pomarańczowo-cedrową.
  • NL - sery; od dawna miałam marzenie, żeby kupić krąg sera i taki dziewiczy pokroić własnoręcznie. W praktyce wyszło, że krojenie twardej parafiny Oud Gouda nie jest takie proste i po kilku próbach z nożami skończyło się na rozmontowaniu sera mezzaluną.

  • NL - czekoladki Droste w formie pastylek.
  • DE - Czekolady gorzkie Lindta (granat+chili, mus czekoladowy+lawenda+jagody, mus czekoladowy+imbir) - pewnie i u nas za chwilę będą, ale miały tak ładne opakowania, że nie mogłam się oprzeć.

Trochę, przyznam, liczyłam, że w Muzeum Kotów znajdę coś ciekawego do zaczątków kociej kolekcji, ale poza plakatami i jakimiś papierowymi drobnostkami nie było nic mówiącego "kup mnie".

GALERIA ZDJĘĆ.

Zachwyciłam się kaliami - do tej pory kojarzyły mi się z plaskatymi i dość obscenicznie fallicznymi kwiatami, używanymi kontrastowo na ślubach i pogrzebach. Kiedy są kolorowe, zwinięte w eleganckie ruloniki i jest ich dużo, wyglądają prześlicznie.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 23, 2008

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: holandia, niemcy, berlin, amsterdam - Komentarzy: 5


Lubię Berlin

Zrobiłam sobie notatki na okoliczność bycia off-line w samochodzie w notesiku w koty od siwej (zasadniczo mogłabym być on-line, bo TŻ skuszony informacją, że w hostelu jest[1] free wifi zabrał laptopa, ale uznałam to za pewną przesadę).

[1] Jest, ale w okolicy recepcji i pewnie jakiejś sali okolicznej. Na IV piętrze kamienicy nie dochodziło (tym razem udało mi się nie skręcić kostki, więc IV piętro nie było aż tak przerażające). Berolinę [2024 - link nieaktualny] gorąco polecam (dzięki, Agg). Wykorzystano taki sam pomysł jak w czeskim "U Semika" i w węgierskich CityApartments - stara kamienica wyremontowana i przerobiona na pokoje gościnne. Bardzo czysto, łazienki wspólne, ale blisko i niekrępujace (oczywiście bardziej błyskotliwe ode mnie osoby zorientują się, że są i damskie (z babeczką na drzwiach i z kubełkiem w toalecie), i męskie (z odpowiednim chłopyszkiem i pisuarem) i pójdą do właściwej, a nie do tej bliżej. Widok na wnętrze studni i ścianę, więc jak kto wrażliwy, to można prosić o pokój z widokiem. Dają ręczniki, co jest niebagatelną zaletą dla sklerotyków, które notorycznie o ręcznikach zapominają.

Parkowanie w Charlottenburgu 1e/h. Obiad dla trzech osób w typisz niemieckiej knajpce z tradycjami przy Wilmersdorfer Strasse - 31e. Berlin pachnący lipami - bezcenny.

Mam słabość do Berlina. Wygląda tak, jak większość polskich miast mogłoby wyglądać - czysty, odremontowany, z doskonałymi drogami (niniejszym chciałam gorąco pozdrowić serwis map24.de, z którego wydrukowałam sobie dojazd z do hotelu w formie prostych instrukcji dla ciemnoty i który, mimo że ni cholery nie zgadzał mi się z mapą[2], okazał się być dojazdem genialnym, prostym i w zasadzie uniemożliwiającym błądzenie) i przemyślany. Berlińskie metro U-bahn pozwala na przemieszczanie się z dowolnego miejsca w dowolne inne miejsce w obrębie miasta i okolic.

[2] Mental note to self: Zuza, nie kombinuj. Jak Ci kazali tak jechać, to tak jedź.

Mogłabym w Berlinie, a zwłaszcza w Charlottenburgu zamieszkać. Przy deptaku na Wilmerdorfer Strasse jest wszystko, czego do szczęścia turyście i zwierzęciu wyprzedażowemu potrzeba - Peek&Cloppenburg, Orsay, H&M, Pimkie i wszelkie inne ciuchowe cuda. Bankomat Citi, w którym jakimś cudem posiałam kartę (na szczęcie kapryśny bożek pechowego podróżnika był przychylny i padło na prawie przeterminowane maestro). Fastfood rybny, stragany ze ślicznymi owocami, Dunkin' Donuts i delikatesy Rogacki, gdzie na sporej powierzchni są ryby, sałatki, mięsiwa, wino, sery, wędliny, pieczywo i wszelkiego typu cuda spożywcze, które można nawynos albo spożyć na miejscu, wśród innych współspożywających szybki lanczyk na stojąco. Fajniej niż w tradycyjnym centrum handlowym, bo wszędzie w okolicy śliczne kamienice i pachnące lipy. A wieczorem dziwki w absurdalnie wysokich szpilkach na ulicach, otwierają się burdele i nocne kluby. Jak to jest "ta gorsza dzielnica", to boję się myśleć, jak wygląda "ta lepsza".

Lubię też Berlinerów (Berlińczyków?). Są życzliwi. Uśmiechnięci. Pomocni. Zachwyceni, że ktoś próbuje mówić nieporadnym i przemieszanym z angielszczyzną niemieckim. Nie dlatego, że chcą ci coś sprzedać. Ot tak, bo jest ładny dzień i są mili. Pani na straganie warzywowo-owocowym kazała dołożyć limonkę gratis, bo papaja koniecznie z limonką.

W zasadzie to ja na koncert pojechałam. Koncert megawykurw. Muzycznie pewnie mocno taki sobie, bo tak na oko Steele nie słyszał, co śpiewał, ale było na tyle głośno, że mi to nie przeszkadzało, bo ja tam na randkę jak zwykle jechałam. Jako osoba wiekowa wlazłam na balkonik, skąd widok na scenę (i na Petera Steela w pełnej okazałości) był przyzwoity. Mało z nowej, słabej płyty, więcej chwytliwych staroci, gardło mnie bolało. Na scenę tradycyjnie poleciał czarny stanik w sporym rozmiarze (nie mój, ale nie powiem, że nie rozważałam). Niestety, skonfiskowali aparaty.

W nocy była Burza. Ale taka naprawdę - waliło i błyskało, deszcz sie lał jak z wiadra, dodatkowo okno otwarte na studnię pewnie jeszcze dodawało akustycznej mocy. Lubię burzę.

Lubię też zakupy w niemieckim Realu. Za każdym razem wyjeżdżam z koszykiem pełnym cudności. 20 różnych rodzajów Sheby (koty mówią, że się różni w smaku), świeży ananas, papaja, Jelly Belly, pasty curry, suche kiełbaski, ser haloumi, nieodmiennie Irish Cheddar, greckie serki feta-like, tic-taki o smaku mango, marynata miodowo-musztardowa do mięsa i papryczki nadziewane serem. I greckie wino. Foremki do babeczek i czipsy czekoladowe do pieczenia. Czemu u nas nawet w bardziej rozpustnych delikatesach nie ma takiego wyboru? Proszę pani, tu wszystko jest smaczne.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 16, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: niemcy, berlin - Komentarzy: 14


Gdzie ta wiosna?

Wiosna mimo zimna powitała nas kwieciem lecącym z drzew. Nie trzeba było, na drzewach też ładnie. Wczoraj w pracy pękło mi ramiączko od stanika i od razu świat wrócił do normy. Jak kto pamięta nieco zdezorientowanego kolegę z portalu obok, to właśnie aplajował do nas do pracy.

I z góry przepraszam, ale muszę. Normalnie zakochana jestem w moim nowych sztruksach z przeceny. To pierwsze portki, które mają podszewkę w śliczne paseczki, płócienną wszywkę wewnątrz kieszeni ze sposobem prania, historyjką i życzeniami, żebym miała w nich fun. I tak, takiego czegoś wymagam od portek za okrągłą sumę z dowolnej walucie. Lee czy inne Wranglery kosztują podobnie, a jakościowo są na poziomie Big Starów czy innych NoName'ów. Niestety, wyrobów firmy McNeal w Poznaniu niet (jak reszta asortymentu Peek&Cloppenburg).

Piotr i Paweł na Tatrzańskiej okazał się być nowym mallem z niezłą powierzchnią, zupełnie przypadkiem akurat na drodze do domu. Cenne.

A poza tym mam zanik weny.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek kwietnia 6, 2007

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy - Komentarzy: 8 - Poziom: 2


Bad girls go to Berlin

Piosenka o JP2 na melodię Quantanamery pokazuje, że ludzie tworzący coś, co się szeroko nazywa piosenką religijną, nie mają poczucia obciachu.

Ale w zasadzie to ja o Berlinie. Lubię Berlin. Ma śliczne zakątki, wygląda jak mnóstwo kawałków Europy razem wziętych. Piękny park jak poznańska Cytadela, kamieniczki jak w Pradze, nabrzeże jak w Budapeszcie, ruinki jak w Łodzi, kawałki Wrocławia. W co drugiej bramie kryje się piękne podwórko. Jeśli jest brzydki blok z okresu błędów i wypaczeń, ktoś pomyślał i dobudował do niego coś takiego, że zaczyna być ładny i pasować do reszty domów w okolicy - a to kafelki, a to wykusz, a to zabawa kolorami. Tak mógłby wyglądać Poznań, gdyby ktoś o niego zadbał. Oczywiście z planów pt. najpierw namierzymy wieżę telewizyjną na Alexanderplatz, a potem przespacerujemy się do Bramy Brandenburskiej nic nie wyszło, bo poszliśmy w inną uliczkę. Ale i tak było uroczo, bo słońce, ciepło, Starbucks i kamienice. Zbieram się na więcej Berlina w czerwcu przy okazji koncertu Type O Negative. Jakiś tani hostel/pensjonat?

Rano na granicy ustawiła się kobylasta kolejka Niemców, którzy jechali na tanie przedwielkanocne zakupy do Polski. Pewnie naiwnością było jechać po to samo, ale w kierunku przeciwnym, ale mnie się podobało. W telegraficznym skrócie:

  • w niemieckim Tchibo to samo, co u nas w Realu, ale mam wrażenie, że zamiast przeliczyć ceny, ktoś zmienił walutę z euro na złotówki (na korzyść reala),
  • można dostać Jelly Beansy w kilkudziesięciu smakach (spróbuję ich dzisiaj nie zjeść),
  • Peek&Cloppenburg jest całkiem niezłym ciuchowym sklepem, oczywiście po przecenach,
  • gdybym mieszkała w .de, wpadłabym w alkoholizm (miętowy Baileys!),
  • Sheba występuje w kilkudziesięciu smakach, ograniczyliśmy się do 16 różnych (ca 0,45e...)
  • mam pełną szafkę ostrych papryczek nadziewanych serkiem,
  • czekolady Dolfin są tańsze w pl i większy wybór (stąd wniosek, że bliżej z Belgii do Polski niż do Niemiec),
  • rachunek na ponad 200e boli... No, nie aż tak - warto było.

Traktuję to jako 1. dzień wiosny.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 1, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: berlin, niemcy - Komentarzy: 11