Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o beletrystyka

Alice Munro - Odcienie miłości

Powinnam się poddać, ale nieustająco próbuję odkryć, skąd decyzja komitetu noblowskiego (i coraz bardziej się skłaniam do opcji, że chodziło o wybór najmniej kontrowersyjnego autora). Munro się doskonale czyta, ale absolutnie nic po lekturze mi nie zostaje; ba, zdarzyło mi się nawet przerwać opowiadanie w połowie, bo przysypiałam i po podjęciu lektury już nie pamiętałam, o czym jest. Plus, na co się już skarżyłam parokrotnie, opowiadania opisują jakiś wycinek z życia bohaterów, a czasem nawet jakieś wspomnienie, które po latach uaktywnia coś w ich życiu (albo i nie), ale nie mają zakończenia jako takiego. A to bohaterkę powiadomił ojciec, że jej matka umarła, więc bohaterka wspomina panikę, kiedy zobaczyła, że jej matka planowała się powiesić; co ciekawe, jej młodsza siostra pamięta historię jako żart, który matka chciała zrobić ojcu. Pierwszej żonie były mąż zwierzył się, że zdradza drugą żonę z kochanką. Dwaj bracia żyją obok siebie, jeden w cieniu drugiego, który podczas zabawy uszkodził sobie głowę i nie jest już tak sprawny intelektualnie jak wcześniej. O rodzinnej wyprawie, która mogła się zakończyć tragedią, ale na szczęście nie zakończyła, bo matka we właściwej chwili spojrzała na kąpiącą się córkę. O powrocie po latach do miasteczka i spotkaniu z dawną kochanką, która została żoną brata. I tak dalej.

Inne tej autorki.

#70

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 8, 2020

Link permanentny - Tagi: 2020, panie, opowiadania, beletrystyka - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Sylwia Chutnik - Kieszonkowy atlas kobiet

Cztery opowiadania, które łączy lokalizacja - kamienica na Opaczewskiej w Warszawie, imiona bohaterek (różne warianty imienniczki Matki Boskiej[1], Marii), które czasem ocierają się o siebie, ale nie są siebie wzajemnie świadome. Bazarówa Mańka nasłuchała się czerniakowskich piosenek o podwórkowej Czarnej Królowej i marzyła o tym, żeby coś znaczyć chociaż dla jednej osoby, niekoniecznie dla wszystkich. Terroryzowana latami i zaniedbana przez matkę, bo brzydka i tępa, opuszczona przez męża, bo bezpłodna, wpadła w alkoholizm i w alkoholowym widzie rodzi dziecko-embrion, które tylko ona widzi[2]. Pani Maria Wachelberska (już nigdy Wachelberg!), poznaczona żylakami weteranka Powstania Warszawskiego, bywalczyni przychodni, do dziś się ukrywa. Bo może ktoś się domyśli, że tak naprawdę nazywa się Wachelberg i jako jedyna z rodziny przeżyła getto. Jej finalną kwaterą jest piwnica w kamienicy na Opaczewskiej. Paniopan Marian, cichutki, kulturalny, na rencie z powodu zniszczonego w wojsku przez heteronormatywnych kolegów kręgosłupa, ma śliczne mieszkanko na tejże Opaczewskiej, zręczne ręce i ogromne poczucie estetyki. Wreszcie Marysia, nastolatka, która wymyka się z mieszczańskiej kamienicy nocami, żeby potrząsnąć światem, wrzucić ziarenko do bezbłędnej maszyny. Niech coś się dzieje, niech się wszyscy obudzą.

Pomiędzy bohaterami pojawiają się archetypy kobiet, wytłuszczone w tekście - Wariatki, Święte, Kury, Handlary, Kiblary, Strażniczki Podwórek, Wdowy Cmentarne, Barmanki, Biurwy i wreszcie Buntowniczki, które - zapytane o motywację - skromnie odpowiadają: “Ach, nic takiego. Posprzątałam całe mieszkanie i taki mi właśnie przyszedł do głowy pomysł, żeby może coś rozpierdolić”. Atlas, jak tytuł wskazuje, nie jest fabularny; wątki kobiecych losów autorka wplotła potem w “Cwaniary” (i pewnie inne historie), gdzie głos tych, które są za kulisami, takie zwykle, pomijalne, nagle okazał się ważny.

[1] “Święta Bozia z góry zerka, jak nam w rękach tańczy ścierka” - szemrzą na kolanach pokolenia gospodyń w mantrze do Matki Boskiej Sprzątającej. Maria W* tytułuje się “Matka Boska Warszawska. Strzegąca samotnych dziewczyn wyruszających wilgotnymi kanałami. Narażone na wojenne zamiecie. Na gwałty, na degradację w szeregach żołnierskich. Na porwaną sukienkę, wyszarpniętą bieliznę. Panie generale, melduję posłusznie, że przyjmuję od dzisiaj pseudonim Matka Boska Żydowska, matronka wszystkich bojowniczek getta i powstań zbrojnych. Kobiet strzelających, bombowniczek, morderczyń, rebeliantek, sabotujących terrorystek, wariatek z karabinem. Kobiet-rewolucji, które w nocy kręcą włosy na wałki, żeby rano ładnie wyglądać na barykadzie. Którym podarły się ostatnie pończochy, więc kopiowym ołówkiem rysują sztuczne szwy na gołych łydkach.”.

[2] Tak, w tym momencie poległam, kiedy próbowałam czytać “Atlas” w okolicach końca ciąży, hormon nie pozwala się cieszyć fantastycznymi zdaniami autorki, jej obserwacjami ponad fabułą życia, reporterskim zapisywaniem mowy ulicy.

Inne tej autorki tutaj.

#64

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 24, 2020

Link permanentny - Tagi: panie, 2020, beletrystyka - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Elizabeth von Arnim - Elizabeth i jej ogród

W 1896 roku do majątku Nassenheide pod Szczecinem przyjeżdża z pruskim mężem i trójką małych dzieci Elizabeth, Brytyjka pochodzenia australijskiego. Małżeństwo nie jest zbyt udane, bo mąż jest sztywny w poglądach na życie i role społeczne, Elizabeth cieszy się więc, że jej pan wyjeżdża często w interesach, zostawiając ją sama z największą, nawet przed dziećmi, miłością - ogrodem. Tu metodą prób i błędów, bo ziemia kiepska, światło niekoniecznie korzystne, a dodatkowo kolejni ogrodnicy mają swoje przyzwyczajenia inne niż fanaberie nieco egzaltowanej dziedziczki (jeden nawet jest chory psychicznie), usiłuje z zaniedbanego gąszczu zrobić kwiatowy raj. W recenzjach czytałam, że to “najnudniejszy kawałek książki, bo co kogo obchodzi sadzenie i odmiany róż”, więc jeśli ktoś się nastawia w tym pamiętnikarskim zapisie - od maja do kwietnia kolejnego roku - na wyrafinowaną akcję, to się rzeczywiście rozczaruje. Elizabeth fantastycznie opisuje swoje starania ogrodnicze, często autoironicznie, swój zachwyt przyrodą, która jest dla niej ratunkiem od oschłego męża (jak potem można przeczytać w źródłach, pozbawiającego ją na mocy pruskiego prawa zarobków za napisane książki) czy konwenansami.

Między wierszami jednak jest sporo o realiach epoki, przedstawianych często w ostrych opiniach męża Elizabeth, nie bez powodu zwanego Gniewnym. Niżej urodzeni powinni znać swoje miejsce w hierarchii, zarabiając grosze za pracę dla państwa i ciesząc się jak dzieci z drobnych prezentów, kobiety są od rodzenia dzieci, do czego są przystosowane tak, że nie czują bólu, tylko przyjemność, poza tym trzeba je regularnie bić, wtedy porządek świata będzie utrzymany. Elizabeth opisuje sąsiadkę, drobną bogobojną Niemkę, która twardą ręką trzyma swoją służbę, nie szczędząc im wychowawczych razów, oczywiście tylko dla ich dobra. Unika znajomych ze swoich sfer, buntując się przeciwko “bywaniu” w wielkim świecie, tego samego chce dla swoich córek, bo naturę i ogród ma w większym poważaniu niż splendor. Wymuszone przez znajomych przewlekłe wizyty (zwłaszcza przypadkowych ludzi - nieprzyjemnej Minory) są do przetrwania tylko dzięki poczuciu humoru i ucieczce w ogród.

Jest kilka wydań tej książki na rynku, ja mam to (link niesponsorowany); w środku piękne ilustracje ogrodów i kwiatów. Mogłabym oczywiście zrobić zdjęcie, ale nie zrobiłam, a książkę pożyczyłam mamie.

#62

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 17, 2020

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2020, beletrystyka, panie - Skomentuj


Joanna Bator - Rok królika

Julia Mrok, poczytna pisarka mrocznych powieści historyczno-romansowo-kryminalnych, decyduje się zniknąć, bo narasta w niej podejrzenie, że jej dwóch kochanków - Aleksander i Al (sic! może to znaczące, ale jest w końcu tyle imion...) - chcą ją zamordować. Dyskretnie wybiera pieniądze z banku, kupuje nową tożsamość, pozoruje śmierć, farbuje włosy, zakłada brązowe szkła kontaktowe, żeby ukryć blond włosy i zielone oczy, i jedzie przed siebie. Jeśli już to gdzieś czytaliście, to macie rację: “Zawiązaniem fabuły jest jej ucieczka po upozorowanej śmierci do Włoch, gdzie na tarasie wynajętego domu, z obciętymi i przefarbowanymi włosami, jeszcze pełna przerażenia po tym, co się stało, próbuje posklejać siebie samą” (tak, to “Pani wyrocznia”). Julia przeobraża się w Annę Karr, której siłą napędową stają się, ulubione również przez Julię, nagłówki tabloidów. Do Ząbkowic Śląskich przyciąga ją królik-morderca, w którego wstąpiła dusza zmarłej staruszki, rzucający się ludziom do gardła i terroryzujący miasto. Anna planuje rozwiązać tę tajemnicę, a przy okazji przypadkowe znaki - spotkanie blondynki Sandry, zdjęcie bliźniaczek-sierot, które rozdzielono, nieskładna opowieść menela Konkursowego Dziadka - każe jej właśnie w Ząbkowicach szukać śladów własnej przeszłości, zagubionej w domu dziecka. I ponownie, jeśli już gdzieś to czytaliście, to macie rację: “Alicja, pochodząca z Wałbrzycha dziennikarka, wraca po latach do miasta, z którego uciekła po rodzinnej tragedii - śmierci siostry, a potem ojca. (...) Odkopując historię dzieci, odkrywa też swoją własną” (to już własna fabuła Bator, Ciemno prawie noc).

To nie tak, że jestem rozczarowana, ale nie sposób nie zauważyć, że “Rok” jest połatany z kawałków mniej lub bardziej rozpoznawalnych, dodatkowo nieco rozepchany pisaną przez Annę powieścią, w którą wplata każdego napotkanego człowieka - poparzoną właścicielkę hotelu, chłopca-mężczyznę z zajęczą wargą, niesamowicie podobną do niej Sandrę, która może być jej alter ego/zaginioną przed laty bliźniaczką. Miasteczko jest małe, ale nieustająco się w nim błądzi; ma urząd, w którym każdy przyjezdny musi się zarejestrować, ale po kafkowsku nigdy nie jest czynny, reorganizacja, formularze się właśnie zmieniają, a dodatkowo zalało im piwnicę. Motyw tsunami, przypadkiem pojawiający się w dramatycznej narracji w mediach, zupełnie zignorowany w małym miasteczku, to powidok po reportażowym “Rekinie z parku Yoyogi”.

Tak jak to już zauważyła dees, to historia o kobietach dla kobiet, chociaż może nie do końca w typowym, przyjaciółki-na-zawsze ujęciu. Julia stroni od kobiet, jej uszkodzone ucho nie drga na historie, które opowiadają, woli zdecydowanie historie mężczyzn. Anna w Ząbkowicach wpada w sam środek Spa pod Królikiem, ultra-kobiecej spółdzielni terapeutycznej, głównie dla mężczyzn, których życie naznaczone jest stratą. Mierzi ją przyjaciółkowanie, miękkie zdrobnienia, oblepiające i rozlewające się jak biust kucharki-psycholog Basi; ale mimo niechęci Anna widzi siłę tych kobiet.

Żeby było jasne - to jest świetnie językowo napisana książka, wciągająca do ostatniej strony. Nie jest też tak traumatyczna jak “Ciemno prawie noc”, ale nie tak dobra, nie chcę jej czytać ponownie, po części nieco rozczarowana zakończeniem, po części wspomnieniami po zgrabniejszej poprzedniej powieści.

Inne tej autorki tu.

#54

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 3, 2020

Link permanentny - Tagi: panie, 2020, beletrystyka - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Lauren Groff - Fatum i furia

“Fatum” to opowieść Lancelota - od wspomnień z dzieciństwa, przez związek z Mathilde, największą życiową miłością. Od dziecka zwany Lotto, bo imię nawet jak na amerykańskie Południe było zbyt pretensjonalne. Po nagłej śmierci ojca (udar w wieku 46 lat), wyrwał się matce spod kontroli, wszedł w narkotyki i łatwą erotykę, bo mimo trądziku był gładki i wygadany, po aresztowaniu za nieobyczajność opiekuńcza matka wysłała go do szkoły z internatem, a potem na studia. Dziedzic fortuny (wytwórnia wód mineralnych), nagle został wydziedziczony, gdy oznajmił, że się ożenił w wieku lat 23. Aspirujący aktor, nieodnoszący sukcesów, stawał się coraz bardziej zgorzkniały mimo wsparcia żony, utrzymującej dom; sytuacja uległa zmianie, kiedy odkrył w sobie geniusz dramaturga. “Furia” to dwukierunkowa - przeplatająca chronologicznie wspomnienia Mathilde oraz akcja podjęta tam, gdzie skończyło się “Fatum” - druga strona medalu w narracji żony. Opiekuńczej, mówiącej zawsze prawdę, skupionej na dobrostanie Lotta, zajmującej się jego finansami, zarządzaniem dorobkiem, gdzieś tam między wierszami cierpiącej z powodu braku akceptacji ze strony teściowej i niemożności zostania matką. Tyle że nie.

Nie jest to obraz z dwóch kamer, jak było w “The Affair”, ale dopiero po tym, jak niektóre sytuacje, opisywane przez męża, zostaną wyjaśnione przez żonę, można mieć pełen obraz tego, co się przez lata wydarzyło. Jest ogromna różnica, jak bohaterowie postrzegają samych siebie i jak są postrzegani przez partnera, jak wiele słów nie zostaje wypowiedzianych, jak wiele zostaje tajemnicą. Autorka świetnie opisuje wielostronność zdarzeń, brak jedynej prawdy, odcienie szarości sytuacji, kiedy każde z partnerów wchodzi z inną wiedzą i doświadczeniem. Lotto i Mathilde nie żyją też w próżni, dookoła nich krążą przyjaciele i wrogowie, rodzina, a przeszłość kładzie się czasem szarym cieniem na współczesności. Uprzedzam też, że opisy pożycia intymnego zaczynają się już na drugiej stronie, to jest ten typ książki; jednocześnie nie jest to tani erotyk.

Inne tej autorki:

#51

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 27, 2020

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2020, beletrystyka, panie - Skomentuj


Jeffrey Eugenides - Middlesex

Narratorką opowieści (czy raczej narratorem) jest Calliope (Cal) Stephanides, 40-latek, Amerykanin pochodzenia greckiego, aktualnie pracownik dyplomatyczny placówki w Berlinie. Narratorką, bo Cal urodził się jako dziewczynka, z nietypową mutacją genetyczną, która spowodowała u niego hermafrodytyzm. Wychowany jako dziewczynka, bo oznaki nietypowości na początku były niezauważalne, został zdiagnozowany niejako przypadkiem w wieku lat 14, co przypadło na lata 70. ubiegłego wieku, więc temat obojnactwa był stosunkowo nieznany. Oczywiście Calliope wiedziała wcześniej, że coś jest z nią nie tak, że jest inna niż jej rówieśniczki, ale ukrywała ten fakt przed wszystkimi, a zwłaszcza przed rodziną.

Ale nie o tym jest ta ogromna, ponad 600-stronicowa, powieść (nie pytajcie, ile podejść robiłam do jej przeczytania, dla ułatwienia dodam, że na półce czekała od 2005 roku; i tak, tyle kartek w papierze odstrasza, w czytniku łatwiej). To barwna saga rodzinna, rozciągająca się na 80 lat historii rodziny Stephanidesów, zapoczątkowana przez uciekinierów z płonącej Smyrny, Desdemonę i Eleutheriosa (zwanego Leftym), hodowczynię jedwabników i jej brata, hazardzistę i lekkoducha; moment ucieczki stał się dla nich momentem, kiedy nie musieli ukrywać już swojej zakazanej, kazirodczej miłości. W Ameryce doczekali się dwójki dzieci, wbrew obawom Desdemony, zdrowych i kilkorga wnucząt, z których tylko Calliope okazała się być ofiarą wędrującego genu (również za sprawą małżeństwa między synem Desdemony i jego kuzynką, co sprawy zapewne przyspieszyło). W tle Detroit w czasach Wielkiej Depresji i powojennego boomu gospodarczego, doskonały obraz różnych pokoleń emigrantów w USA. To powieść zabawna, ironiczna, miejscami wzruszająca i bardzo wciągająca, mimo że ze względu na objętość - nie na jedno popołudnie.

PS Czytałam “Przekleństwa niewinności”, ale w czasach przedblogowych.

#42

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 9, 2020

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2020, beletrystyka, panowie - Komentarzy: 2