Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

W innych ustach

Kiedy piszę, jestem panią moich słów. Układają mi się czasem gładko, czasem szorstko i wtedy wiem, że trzeba przejechać je papierem ściernym albo ze wstydem nacisnąć "Opublikuj", bo nie jestem w nastroju do polerowania. Potem okazuje się, że tracę nad słowami panowanie. Lubię, jak rozchodzą się po monitorach po całym świecie, czasem powodując jednocześnie te same miny czy gesty myszką. Ale nie czuję się dobrze z tym, kiedy słyszę, jak ktoś czyta moje słowa na głos. Zdarzało mi się już zastanawiać, czy ktoś właśnie komuś czyta to, co napisałam. Nawet wtedy, kiedy polski tekst czytał Amerykanin nie znający polskiego i bawiący się brzmieniem dziwnie zapisanych słów, rozglądałam się, czy nikt z okolicznych Polaków tego nie słyszy.

Listopad. Nie wygrałam 25 milionów.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 6, 2008

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 1


Nowy openspace...

... nowa radość. To już moja ósma (?) przeprowadzka, trzecia w tym budynku. Różnicy jakościowej nie ma, z jednego open space'a do drugiego, tyle że trzy piętra niżej. Na razie nie ma ścianek działowych, co owocuje okrzykami z jednego końca sali na drugi ("Iksiński! Widzenie!") czy wielką akcją stawiania ścianek z kartonowych pudeł ("prowizorka trwa najdłużej, jak postawicie z kartonu, to trzy lata będzie stała").

Przeprowadzka oznacza, że pojawiają się stada ludzi, rozglądających się, gdzie kto siedzi, zwykle w celu służbowym (nie, nie zamierzamy pokazywać palcem, gdzie siedzi Igrekowski, bo fajniej jest, jak się bawi z delikwentem w ciepło-zimno). Ciężko ich odróżnić od szkodników, którzy przychodzą w celu dymka. Ponieważ na zakładzie są same open space'y plus kilka dyrektorskich gabinecików, palacze niechętnie zjeżdżają palić pod budynek do wydzielonej zony (zony, nie żony) dla upośledzonych węchowo, znacznie chętniej bunkrując się na nielicznych balkonikach, umieszczonych mało strategicznie po bokach open space'ów. Pierwszym dekretem był zakaz wstępu dla wygodnych, którzy maszerowali przez całe pomieszczenie, wpuszczali zimno, a potem wymaszerowywali woniejąc tytoniem. Zły dział, zły.

Przy wejściu znajdują się czujniki do kart, rejestrujące czas pracy (są też na piątym i szóstym piętrze). Siedemnastą można poznać po tym, że schodzą kołorkerzy z czwartego piętra, otwierają drzwi, dokonują rytualnego piknięcia, krzyczą "Cześć!", my odkrzykujemy "Cześć!" i wychodzą. Dziś jeszcze mnie to bawiło, ale podejrzewam, że za tydzień wywieszę uprzejmą kartkę z prośbą o zaniechanie zwrotów grzecznościowych.

W międzyczasie jeszcze pracuję.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 5, 2008

Link permanentny - Kategoria: SOA#1 - Komentarzy: 4


Prawko

Billboard. Na tle samochodu kobiece nogi w mini i kozaczkach w nieco frywolnym rozkroku. Na tym podpis "Z nami zaliczysz za pierwszym razem". I dopisek "Prawko.pl". Dobrze, że dopisali, bo bym się nie domyśliła.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 4, 2008

Link permanentny - Kategoria: Śmieszne - Komentarzy: 8


Przydatne kontra ładne

Dużo rzeczy, jakimi się otaczam, jest ładna. Nie musi być przydatna, nie musi mieć funkcji, wystarczy, że miło się na nie patrzy, wącha czy trzyma w ręku. Dlatego co roku kupuję konwalie, zbieram kasztany (a potem wkładam ręce w kieszenie polara, bo dotyk świeżych kasztanów mnie uspokaja), wysiewam naiwnie jakieś nasiona czy sadzę cebulki z nadzieją, że może w tym roku coś mi wykiełkuje. Do tej kategorii rzeczy dołączam też dynie. Oczywiście, dynie mogą być też przydatne - w zamierzchłych czasach PRL-u za pomocą dyni można było zrobić[1] ekskluzywną konfiturę "ananasową" (chcecie przepis? uprzedzam, że to ta klasa wiktuałów co skórka pomarańczowa z marchewki czy blok czekoladowy - love it or hate it), ale na zrobienie z wielkiej dyni czegoś ładnego mnie jednak przerasta, tak trzymanie małej sterty małych ozdobnych dyń to akurat wyzwanie dla mnie.

O tym, że jabłka są fajne, chyba nie muszę wspominać?. Tak samo jak jabłka, dynie mają całą gamę jesiennych barw - ciemnoszarą zieleń, jasne paski, pomarańcz, brąz, żółcie i czerwień. Do tego dochodzi faktura - jabłka są gładkie i błyszczące, dynie - kostropate, uroczo nieregularne, a do tego przypominają formacje geologiczne, powstające przez miliony lat kapania wodą. W zasadzie to nawet się cieszę, że nie ma co robić z małymi dyniami, bo szkoda je zużywać. Koty też nawiązały dobre stosunki.

[1] Można też zrobić dużo fajnego jedzenia (np. wegetariańską zapiekankę z panierowanej dyni), ale konfitura mi zapadła w pamięć.

PS Nie tylko ja lubię dynie - Tadeusz Pióro też lubi.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 2, 2008

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 8


Akumulator 1

To znana prawda, że telewizja wysysa z człowieka siły witalne. Od czasu wywiadu w telewizji młodemu geodecie Oldzie nie wychodzi z kobietą, traci energię życiową, po czym zostaje znaleziony nieprzytomny. W szpitalu pojawia się elokwentny bioenergoterapeuta i pomaga Oldzie odkryć, gdzie znika jego energia. Dla panów - dużo ładnych nagich Czeszek. Tak jak "Butelki zwrotne" daje dużo ciepła i lirycznej, choć mglistej Pragi. Prześliczni aktorzy drugoplanowi - zwłaszcza komisja ekspertów do spraw energii na tyle mnie zachwyciła, że nie zwróciłam zbyt szybko uwagi na brak bielizny u pani wróżki (bardzo ładne, bardzo).

Film zrealizowany w przemiłej konwencji studia Se-Ma-For z wodą z celofanu, klimatycznie jest połączeniem "Być jak John Malkovic", "Jak we śnie" i "Przypadki Harolda Creeka". Świat telewizji, zbudowany z kartonu, płynący Titanikiem w kierunku kolejnego studia, z girlsami, Indianami mówiącymi z napisami, przypomina bardzo rzeczywistość wirtualną Łukjanienki (a film pochodzi z 1994 roku). Mnie się bardzo.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 2, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Jeffery Deaver - Śpiąca laleczka

Książka w sam raz na wycieczkę do Kalifornii, bo tam się dzieje. Z więzienia ucieka przywódca sekty, która kilka lat temu zamordowała znanego producenta oprogramowania i jego rodzinę. Przeżyła tylko ukryta wśród zabawek najmłodsza córka. Agentka Kathryn Dance wraz z dziennikarzem usiłującym napisać książkę o masakrze rozpoczyna śledztwo. Oczywiście, jak to u Deavera, przestępca stanowi zagrożenie dla najbliższych agentki oraz, jak to u Deavera, złapanie przestępcy wcale nie kończy całej sprawy.

Zabawne amerykańskie smaczki - stare dystrybutory benzyny z dwoma miejscami na cenę z czasów, kiedy nikt nie przypuszczał, że cena za galon może być wyższa niż $1, promenada w Santa Cruz z wesołym miasteczkiem i fokami, restauracje, w których jadłam. To ten specjalny rodzaj lubienia książki przez to, że znam realia, w których dzieje się książka.

Inne tego autora tutaj.

#46

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 2, 2008

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2008, kryminal, panowie - Skomentuj


Peter Mayle, Gerard Auzet - Wyznania francuskiego piekarza

^Kender kindof namówił mnie na nową notkę kulinarną. A ponieważ jestem sprytna, to zamiast pisać dwie notki - o jedzeniu i o książkach, zrobię jedną na dwa blogi.

Jak już wspominałam niejednokrotnie, jestem leniwa. Zwłaszcza jestem leniwa w kwestiach ciasta drożdżowego. Dlatego piekę chleb tylko dlatego, że mam maszynę, która za mnie wszystko robi. Przepis jest do bólu prosty:

  • 500 g mąki (lub gotowej mieszanki do chleba)
  • 250-300 ml wody (zależy, jaka mąka)
  • 15-20 g świeżych drożdży
  • odrobina soli
  • dodatki do wyboru: czosnek, prażona cebula, kminek zmieszany z kuminem, świeże zioła...

W sklepach można znaleźć bardzo drogie (zwykle eko) mieszanki do pieczenia chleba, można też znaleźć i takie, które kosztują tyle, co ciut lepsza mąka. W polskim Real,-u znalazłam bardzo zacny chleb cebulowy, w Piotrze i Pawle - litewski miodowy, z niemieckiego Reala przywiozłam koło 10 różnych mieszanek jasnych i ciemnych. Jak ktoś jest mniej leniwy, może po zagnieceniu ciasta wyjąć je z pojemnika maszyny i upiec w piekarniku - zamiast nudnego prostokątnego chlebka z nijaką skórką z maszyny da się zrobić bułki, okrągłe bochenki i inne cuda.

"Wyznania francuskiego piekarza" to w zasadzie reklamowa broszurka z historią małej piekarni w Cavaillon oraz z przepisami na chleb. Broszurka objętościowo, bo książeczka bardzo ładnie wydana, z obwolutą i w twardej oprawie. Kilka bazowych przepisów (na szczęście są również uczciwe jednostki miary), sporo modyfikacji dodatkami, ale niewiele więcej. Niepotrzebnie powtarzane są kilka razy prawie całe przepisy, różnią się drobiazgami. Sympatyczny mały prezent dla kogoś, kto lubi pieczywo i Mayle'a.

Dziś upiekłam chlebek czosnkowy według przepisu z książeczki: maszyna wymieszała wodę, mąkę (niemiecką mieszankę na Krustenbrot), drożdże, a przed ostatnim mieszaniem dodałam pokrojony w drobną kostkę czosnek, opanierowany w małej ilości mąki. Po upieczeniu czosnku nie czuć, ale daje bardzo miły posmak.

Inne tego autora tu.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek października 31, 2008

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 4


Logika

P. (inny P.) opowiada: Dzwoni kolega, pyta się: "W pracy jesteś?". Po czym sam sobie odpowiada: "Jasne, przecież w domu byś nie ziewał".

Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 29, 2008

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Skomentuj


O szyby deszcz dzwoni


... deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

To jeden z piękniejszych dźwięków poranka, kiedy za oknem słyszę krople stukające w szybę. Szaro, mgliście, małe koty mruczą, duży kot trzyma mnie miękką łapą, żebym sobie nie poszła. I mogłoby tak być codziennie, oczywiście pod warunkiem, że nie musiałabym iść do pracy (ilu z Was po pierwszym zdaniu zadało sobie pytanie, czy łykam prozak?). Bardzo lubię, kiedy pada, oczywiście jeśli wychodzenie z domu oznacza tylko wyjście na pobliski (note to self: mieć pobliski) ryneczek w celu dokonania zakupów na śniadanie, podczas gdy w domu czeka pachnąca kawa (note to self: mieć miejsce na ekspres do kawy).

Amsterdamskie ryneczki to z jednej strony folklor (nie wiedziałam, że Holendrzy mają odpowiedniki swoich Heimat Melodie i dobrze mi z tą niewiedzą było) , z drugiej strony - jeden z fajniejszych widoków świata. Stoiska z serami, owoce poukładane w stosiki (porzeczki i agrest jesienią? ależ proszę bardzo, zaraz obok kasztanów), mnóstwo pachnącego chleba (tak, poza Polską nie ma pieczywa), wędliny za szybką, podręczny blacik do pieczenia naleśników i kwiaty. Kwiaty SĄ MIŁE. Poza tym - jak to na ryneczku - starocie, odzież w stylu etnicznym i vintage, a zaraz obok Noorderkerk, plac zabaw i cukiernia Winkel z tartą jabłkową.

GALERIA ZDJĘĆ

Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 29, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 4


Z kuchni

W niedzielę padało (google przepowiedziało, że w sobotę słońce, a w niedzielę mżawa/deszcz i rację miało). Przed rekreacyjną (bo po sobotnim skakaniu z kanału na kanał nogi bolą, kondycja jednak nie ta) wizytą w Instytucie Techniki NEMO[1] poszliśmy na śniadanie na Westerstraat. To, że w Amsterdamie mają obłędną kawę, to wiadomo. Ale oprócz kawy mają też obłędne kanapki - ciężko wybrać, kiedy jest łosoś z twarożkiem, sałatka tuńczykowa, Old Amsterdam i inne dobra. Dlatego zdecydowałam się na inne dobra: częściowo roztopiony kozi ser (na brzegach płynny, a w środku krucho-twarożkowy), ciemna zgrillowana bułka, orzechy włoskie i miód.

Obok kawiarenki była pizzeria, zamknięta jeszcze w niedzielny poranek. Na stole siedział i spał (jednocześnie, koty umieją) piękny szaro-biały kot. Na widok dziwolągów za szybą się ożwawił i stwierdził, że będzie rozkoszny i chce się z nami podotykać. Nie przeszkadzała mu w tym szyba. Nam trochę tak, bo kota się nie da głaskać przez szybę.

[1] NEMO to budynek w kształcie łodzi koło Centraal Station. W środku poza wrzeszczącym holenderskim przychówkiem w liczbie milion znajduje się instytut naukowy, pokazujący w jedynie słuszny, bo przez doświadczenia, jak działa świat. Skąd się biorą bańki mydlane (i czy można zrobić takie duże, żeby w środku zmieścił się człowiek [2]), co to siła odśrodkowa, czy można zrobić z wody prąd, skąd się biorą dzieci (o, holenderski przychówek jest naprawdę dobrze wyedukowany) i czy myszy legną się ze zgniłych liściów[3]. Więc ja się pytam - czemu tak nie można w polskiej szkole? Czemu nie można pokazać procesu łańcuchowego (i dać wersji demo Incredible Machines)? Czemu nie uczyć ekologii i fizyki?

[2] Można, po części też, że człowiek był mały.

[3] Nie. Od czasów Sapkowskiego okazało się, że jednak potrzebne są myszy i myszowe.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 27, 2008

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 10