Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

The Color of Magic

Jak bardzo jestem fanką w zasadzie każdej książki Terry'ego Pratchetta, tak nie dałam rady obejrzeć ekranizacji "Koloru magii". Wszystko było jak trzeba - świetny Vetinari (Jeremi Irons), doskonały Trymon (Tim Curry), fantastyczna scenografia, cameo Pratchetta, tylko... nudne. Odpadłam w okolicy walki na magiczne miecze na Zmokbergu. W zasadzie to nie jest nawet wina ekranizacji, bo sam "Kolor" to zbiór gagów, luźno zahaczający o fabułę. Pewnie nada się dla kogoś, kogo trzeba na czytanie "Świata Dysku" namówić, bo nie ma wartości dodanej w stosunku do książki, tym bardziej, że w filmie pratchettowy język zupełnie nie gra. Nie mam działu "Nie oglądam", ale nie chce mi się obejrzeć do końca.

Inne książki tego autora tu.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 30, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 5


Tessa Capponi-Borawska - Moja kuchnia pachnąca bazylią

Lubię wspominkowe książki, w których akcja dzieje się w kuchni, zwłaszcza jak w historię wplecione są przepisy. Niestety, mimo że pani Capponi pochodzi z włoskiej szlachty, a dzieciństwo we Florencji i okolicach miała barwne (zwłaszcza jak na standardy PRL-u), jakoś całość nudzi. Dzieci w "nursery", a utytułowani rodzice na balach, dieta dzieci w wieku szkolnym, przemknięcie się przez potencjalnie interesujący czas wchodzenia w dorosłość, winnica i oliwki, machnięcie przygodą w Stanach i kilka stron o dzikim PRL-u. Miałkie jakieś to, może kwestia opisu i języka. Dodatkowo dość ubawiłam się przy przepisach, bo nawet biorąc pod uwagę, że książka wydana została w roku 1994, wolałabym wersje oryginalne przepisów, a nie ciągłe dopiski typu "z braku świeżej bazylii i pinioli pesto zrób z pietruszki i orzechów włoskich, a parmezan zastąp dowolnym ostrym serem" bądź "nie zastępuj selera naciowego selerem korzeniowym, bo to nie to samo, lepiej nie dawaj wcale".

#49

Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 29, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, kulinarne, panie - Komentarzy: 4


Smutek pustego placu

Za każdym razem, kiedy jestem na placu Kolegiackim, zachwycam się detalem. Okiem w piramidzie na szczycie jednej z kamienic. Na błyszcząco wygładzoną setkami dziecięcych rączek rzeźbą poznańskich koziołków. Łagodnym pięknem biało-różowego budynku Urzędu Miasta z kuszącą, choć zastawioną szlabanem bramą. Zdobieniami na kamienicach. Konsekwentnie różanym wystrojem Republiki Róż. Kwiatami na klombach (to wiosną, latem i jesienią). Tym dziwnym spokojem miejsca, gdzie - owszem - ludzie przechodzą, mają jakieś sprawy, ale wyglądają, jakby równie dobrze mogliby teraz zatrzymać się i przestać spieszyć.

Po czym nagle obejmuję wzrokiem całość. I widzę miejsce, które mogłoby żyć, ale nie ma po co. Wiem, są dwie kawiarnie (i chyba jedna arabska restauracja, ale możliwe, że już zamknięta), ale nie ma nic więcej. Nie ma sklepów poza jakimś przypadkowym. Kawałek dalej, na rogu Garbar, jest mikro-ryneczek z kwiatami i warzywami (i kiosk). Nie ma ławek, jest za to bałaganiarski parking z samochodami parkującymi skośnie.

I smutno mi, bo chciałabym, żeby takie miejsca przyciągały ludzi, zwłaszcza że można by to zrobić łatwo - zaraz obok jest kościół farny, ważny punkt na turystycznej mapie Poznania. Dosłownie dwa kroki dalej. Za każdym razem, kiedy staję pod kierunkowskazem, który pokazuje, jak daleko jest do różnych egzotycznych zakątków na świecie (ot, do Chin ponad 8 tysięcy kilometrów), myślę sobie, że chciałabym, żeby tu pojawiło się miejsce, do którego ktoś gdzieś tam postawi kierunkowskaz.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 28, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj


Krzysztof Smura - Tajemnica Starego Browaru

Jedyne, co dobrego o tej książce można powiedzieć, to że opisane jest kilka kawałków przedwojennego Poznania. Niestety, nic więcej. Może to efekt tego, że przyzwyczajona do genialnych rekonstrukcji Poznania sprzed lat u Ćwirleja przy jednocześnie wciągającej i spójnej akcji, oczekiwałam za dużo. Ale jeśli chcę przeczytać kryminał, to niech to będzie kryminał, a nie zbeletryzowany reportaż obyczajowy, oparty dodatkowo bardzo luźno na prawdziwych wydarzeniach. Zaczyna się klimatycznie, bo od znalezienia trupa drobnego złodziejaszka, zabitego i zamurowanego 6 lat wcześniej w piwnicy Starego Browaru (tego oryginalnego, na miejscu którego powstało współczesne centrum handlowe). Dziennikarz Żukowski i komisarz Jakubek zaczynają najpierw konkurencyjnie, potem już razem węszyć, kto przed sześcioma laty tak poprowadził śledztwo, żeby szybko zostało umorzone. Niestety, zamiast solidnie przeprowadzonego śledztwa jest mozolna historia o poszukiwaniach, życiu osobistym dziennikarza i jego kolegów z policji, wyprawach do Wilna i do małego francuskiego miasteczka, gdzie dziennikarz w zasadzie nie szuka prawdy, tylko tematu do gazety, a na końcu procesu.

Przyznam, że po latach czytania kryminałów różnego typu przyzwyczaiłam się, że nadrzędna jest w nich dobrze opisana intryga, a nie zgodność z prawdą (zwłaszcza że i tak historia mówiła zupełnie co innego), która - zwłaszcza tutaj - rozczarowuje nieumiejętnością podania. To nie tak, że to zła książka, bo napisana jest zgrabnie, czyta się gładko, ale gdyby nie to, że akcja dzieje się w Poznaniu, straciłaby w zasadzie wszystkie atuty.

#48

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 27, 2010

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Moje miasto - Tagi: 2010, kryminal, panowie - Skomentuj


Fotofilia

Wystarczy promień słońca, żeby wydobyć się z głębin mikro-depresji zimowej, powodowanej szarością i kolejnym przeraźliwym katarem, od którego wybucha mi mózg (a lubię swój mózg). Wprawdzie mróz był przeraźliwy, ale deszcz, który padał w Wigilię, zamarzł na wszystkich liściach, jagodach, gałązkach i igłach i miałam powód, żeby ze zmarzniętymi paluszkami przebijać się przez śnieg po kolana i zastygać w dziwnych pozycjach przy żywopłotach, krzewach i pod drzewami. Ciekawa jestem, czy jednym z pierwszych wspomnień Maja będzie mama, która czasem staje na jednej nodze, wydaje z siebie donośne słowo uznawane ogólnie za obraźliwe, kiedy spada jej aparat z ramienia i trafia w nos, kuca przy płocie czy kładzie się na trawie (tę część z expressis verbis wolałabym, żeby zapomniała, zresztą nos już mnie wcale nie boli). W każdym razie to był dobry dzień, zwłaszcza że kolejny skok rozwojowy ostatnimi czasy dał się nieco we znaki. Dzień budowania piramidy z klocków Duplo, mieszania kolejnej herbaty łyżeczką, szeroko zakrojonego głaskania kotów, uśmiechania i klaskania. Lukier. Dużo lukru.



GALERIA ZDJĘĆ (również z listopada).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 26, 2010

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Skomentuj


Jerzy Edigey - Pomysł za siedem milionów

Zupełnie nie rozumiem, czemu nikt w tzw. aparacie władzy nie przeczytał ze zrozumieniem książek Edigeya, który rozwiązał problem z wizerunkiem służb mundurowych w społeczeństwie. Wystarczyło zatrudniać do milicji mężczyzn przystojnych i z charyzmą, żeby połowa społeczeństwa szła na rękę, nie popełniała przestępstw i chętnie donosiła, jeśli coś wie. Specjalnie do tego celu został zatrudniony major Kaczanowski: Ten dobiegający pięćdziesiątki, wysoki i smukły mężczyzna o pociągłej twarzy, włosach ciemnych, krótko przystrzyżonych, aby ukryć srebrne nitki zjawiające się na skroniach, i jasnoniebieskich oczach, w których zapalały się czasami figlarne ogniki, ale które umiały również zamieniać się w dwa sztylety, mógł niejednej zawrócić w głowie. Miał opinię zaprzysięgłego kawalera, o jego flirtach chodziły w Pałacu Mostowskich całe legendy, ale nigdy nie zwracał najmniejszej uwagi na wszystkie przesyłane mu tu uśmiechy i spojrzenia. Widocznie przyjął zasadę, że nie poluje się we własnym rewirze. Od razu więc wiadomo, że jeśli jakaś pani coś wie, to do majora się zgłosi nader chętnie.

W milicji zawrzało, bo okradziono samochód wiozący do podwarszawskiej fabryki 7 milionów na wypłaty, a bezczelnej kradzieży dokonał ktoś przebrany za milicjanta (że przebrany to było wiadomo bardzo szybko, bo miał nowy mundur, a "teraz przecież nie wydawano »sortów« "). I sprawa by się wlokła, bo kradzież była wyjątkowo sprytna i bezczelna, a długie śledztwo tradycyjnymi metodami (kto się nagle wzbogacił, kto ma przestępczą przeszłość) nie dawało efektu, gdyby nie fakt, że - jak to Edigey błyskotliwie zauważył - za mundurem panny sznurem. A to major Kaczanowski poznał "na fabryce" uroczą pannę Elżbietę, a to na pogrzebie jednego z podejrzanych wywiadowca zaprzyjaźnił się z również uroczą panną Wisią i dzięki temu udało się wykryć złoczyńców, bo obie panny dzielnie kolportowały usłyszane informacje (a przy okazji przygotowywały smaczne obiadki, robiły porządki i bynajmniej nie dopraszały się o ślub).

Akcenty lokalne: podejrzany, aby ukryć zmianę statusu majątkowego, przeprowadza się do Poznania, gdzie leniwie studiuje na Politechnice, a pozyskane drogą grabieży walory wydaje na wynajem eleganckiej willi w jednej z bocznych ulic od Grunwaldzkiej (oraz niebieskie BMW).

Akcenty statusowe: major Kaczanowski spotyka się przy okazji śledztwa z bogatym biznesmenem, który w tzw. martwym sezonie wyjeżdża na wakacje i sugeruje majorowi, że nie ma to jak Cypr. Major w głowie przelicza, jak daleko poleciałby za oficjalnie dostępne do zakupu 130 dolarów i nie cieszy go ta myśl jakoś specjalnie.

Akcenty idylliczne: okradzione Zakłady Aparatury Precyzyjnej w Nadarzynie to raj. Pracownicy dostają mieszkania dla siebie i rodzin, żeby nie musieli dojeżdżać z Warszawy, samochód służbowy jest dostępny chociażby do odwiezienia chorej żony do szpitala, a dobry dyrektor na własny koszt sprowadza zwłoki syna zasłużonej pracowniczki, żeby zrobić starej sprzątaczce przyjemność.

Inne tego autora, inne z tej serii.

#47

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 26, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, kryminal, panowie, prl, z-jamnikiem - Komentarzy: 2



Wprawdzie...

... nie jem karpia, bo jest tyle innych dobrych ryb...

... nie piekę, nie lepię, nie smażę, nie przestrzegam, nie łamię się...

... nie mam choinki...

.. nie mam umytych okien, mam za to dziurę w podłodze (ale są widoki na naprawę)...

... nie wysyłam życzeń mailem ani sms-em...

... ale mogę życzyć wszystkiego, co najlepsze.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 24, 2010

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 11


Granatowyprawieczarny

Przeczytałam kilka światłych interpretacji, że tytułowy kolor to oznaka depresji, że film jest w takiej palecie barw, ale dla mnie tytuł opisuje garnitur, o którym marzył Jorge. I marzenia ludzi dookoła niego. Jorge przechodził co jakiś czas przed wystawą salonu, patrzył na kolejne promocje i obniżki ceny, ale ciągle garnitur pozostawał poza jego zasięgiem. A miał być przepustką do lepszego świata - z prestiżową pracą i niezłymi zarobkami, bo to coś więcej niż praca dozorcy w bloku i opieka nad niesprawnym po wylewie ojcem. Antonio, brat Jorge, odsiaduje wyrok w więzieniu i marzy, żeby udało mu się zapłodnić poznaną tam Paulę (i o wolności). O czym marzy Paula - wiadomo. Natalia, dawna dziewczyna Jorge, marzy o związku. Israel, jego przyjaciel, chciałby dowiedzieć się, czemu jego ojciec chodzi do erotycznego masażysty i czy to awansem czyni z niego homoseksualistę.

To film o tym, że marzy się o rzeczach niedostępnych. O tym, że czasem spełnienie marzenia okazuje się być tylko pustym gestem i nie rozwiązuje żadnych problemów. O tym, że czasem wręcz przeciwnie, mimo że nikt się tego nie spodziewał. Ładny, ciepły, hiszpańsko melancholijny. Dość zaskakujący wizualnie, bo Hiszpania nie jest krajem sjesty i słonecznej plaży, ale cienistych uliczek w blokowiskach, wielkiej płyty, balkonów, graffiti i takiego specyficznego klimatu zmierzchu.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 23, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 5


Waiting.../Still waiting...

Jakby Kevin Smith usiadł nad talerzem zupy w przytulnej restauracyjce z Anthonym Bourdainem, to mógłby powstać właśnie taki film. Robota w restauracji jest ciężka, powtarzalna, miejscami nieprzyjemna, słabo płatna i niewdzięczna, trzeba więc sobie znaleźć coś, co sprawi, że warto przychodzić do pracy. W "Waiting..." podczas jednego wieczoru na zapleczu Shenanigan's panowie i panie prowadzą nieustający konkurs na okazywanie przyrodzenia (tylko panowie), smażą steki, podpiekają cebulową z grzankami i przygotowują kolejne porcje frytek. I prowadzą rozmowy o życiu, w tym erotycznym, robieniu kariery, walce z kompleksami, zmianach i planach na przyszłość. Warto obejrzeć chociażby po to, żeby nie rzucać dwóch dolarów napiwku za 60-dolarową kolację i nie przychodzić 3 minuty przed zamknięciem lokalu.

W drugiej, mniej odkrywczej, ale równie błyskotliwej językowo drugiej części - "Still waiting..." - Shenanigan's jest elementem sieci restauracji i sromotnie przegrywa konkurencję z należącym również do tejże sieci przybytkiem kulinarno-erotycznym o dźwięcznej nazwie "Ta-ta's", gdzie skąpo ubrane panie nawet ketchup wyciskają w sposób zapierający dech w piersiach. Podstarzały i zakompleksiony menadżer restauracji ma szansę zostać menadżerem okręgu pod warunkiem, że Shenanigan's zacznie przynosić co najmniej 9 tysięcy obrotu dziennie. W przeciwieństwie do pierwszej części, nie ma konkursu na eksponowanie genitaliów, ale trwa nieustająco gra w Śmietanowego Sancheza.

Bogata galeria bohaterów - tragicznie brzydki, za to obdarzony dużą potencją kucharz, chamski, rasistowski i seksistowski kelner, ciapowaty praktykant, naiwny zarządzający. Niezły zestaw aktorów - Juliet z "Psycha", Alex z "Losta" i pewnie dla niektórych gwiazdorska wisienka - Ryan Reynolds.

Po polsku tłumacz wieloznacznego tytułu nie błysnął, pierwsza część to "Kelnerzy", a druga jeszcze nie zaistniała na rynku w ogóle (w końcu jest z 2009, musi jeszcze się uleżeć).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 21, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj