Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

#czekamnapapier

Utknęłam w szarej dupie. Nie mogę ustalić terminu czwartego podejścia do egzaminu, bo po uwaleniu trzeciego trzeba mieć karteczkę, że się odbyło 5 godzin jazd doszkalających. Grzecznie jeździłam z panią M., karteczkę dostałam, po czym okazało się, że ma przystawione pieczątki odwrotnie (imienną tam, gdzie firmowa, a firmową tam, gdzie imienna) i mogę najwyżej się karteczką podetrzeć, bo WORD nie przyjmie. Pikanterii dodaje fakt, że pani M. w sobotę wylądowała w szpitalu, jej komórkę obsługuje syn, a szkoła jazdy, w której pani M. aktualnie pracuje (bo, jak się okazało, przestała z moją ulubioną panią E. chcieć), mieści się w Bninie pod Kórnikiem, czyli jakieś 40 km od Suchego Lasu. I tak trochę słabo.

1 kwietnia mam wrócić na zakład (czy zakład oficjalnie wie, że wracam na pół etatu? ależ), dojazd komunikacją miejską to - przy pomyślnych wiatrach - 15 minut na przystanek, 15 minut autobusem, przesiadka, 15 minut drugim autobusem, 10 minut dojść na zakład, czyli 50 minut nie licząc czekania (a zważywszy, że autobusy potrafią odjeżdżać minutę wcześniej, może być czarownie). I tak liczę. Bilet w jedną stronę 3-4 zł. Taksówka - 25-30 zł. Odstawienie dziecka do klubu - 850 zł/miesięcznie. Czy mi się opłaca wracać?

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 8, 2011

Link permanentny - Kategorie: Moje prawo jazdy, Maja - Komentarzy: 11 - Poziom: 3


Nurse Jackie

Jackie jest pielęgniarką i to taką z tych lepszych. Dba o pacjentów, świetnie rozpoznaje objawy, umie uśmiechnąć się mądrym uśmiechem i powiedzieć kilka słów, które pomagają tym leżącym na łóżku w izbie przyjęć. Mam jednak parę wad - nadużywa środków uspokajających i narkotyków, pozyskuje je metodami niespecjalnie legalnymi (bo nawet na etacie pielęgniarki nie jest tak łatwo pozyskać vicodin i inne cuda współczesnej chemii), a dodatkowo trochę oszukuje wszystkich wokół - męża, kochanka, współpracowników w szpitalu. Szpital jest taki bardziej w klimacie Scrubs niż Doktora House'a - sztywna znienawidzona administratorka Gloria, która jednak nie jest tak całkiem bez serca, świetny zestaw pielęgniarzy i sanitariuszy - misiowaty gej Thor z cukrzycą, pełna godności i ciepła Zoey, w pierwszym sezonie fantastyczny gej Mo-Mo, w drugim zastąpiony przez dziwnego eks-narkomana Sama, wesoły Lenny z karetki, a do tego dwójka lekarzy - zarozumiały dr Coop z syndromem Tourette'a, zmuszającym go do łapania kobiet za piersi w sytuacji stresowej oraz do bólu angielska, elegancka i cyniczna dr O'Hara. I aptekarz Eddie, nie zapominajmy o Eddiem.

Niestety, scenarzyści uparli się, żeby z sytuacji pełnej kontroli w pierwszej odcinku świat Jackie przeszedł do całkowitego rozpadu pod koniec drugiego sezonu. Boję się, że z dość melancholijnej komedii (bo szpital jednak nie jest miejscem, gdzie jest tylko śmiesznie) przerodzi się w trzecim (i pewnie następnym) sezonie - wzorem "Weeds" - w festiwal pomysłów, jak jeszcze można dokopać Jackie. A ja Jackie polubiłam.

PS Jednocześnie na TVP2 obserwuję ze smutkiem, jak można sprawnie serial zarżnąć za pomocą niefortunnej godziny nadawania i lektora.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 7, 2011

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 5


W ciepłe

Wprawdzie za miesiąc dopiero, ale już się zbroję. Klikam, czytam, oglądam, jutro pojadę kupić sobie przewodnik, te sprawy. Specjalną atencją darzę miłych ludzi, którzy geotagują zdjęcia (i hańba mi, Maurice, że sama tego ostatnio nie robię). I ja wiem, że przyjaciółka moja, ^siwa, ostatnio niedomaga nieco, ale i tak zbiła mnie z nóg sugestią, żebym robiła dużo zdjęć. Nie wiedzieć czemu przypomniało mi się, jak wyjechana do Buenos zostałam nagle po dwóch dniach z trzech i pół na miejscu bez zapasowej baterii do aparatu i ładowarki (i jak rany, do dziś nie wiem, co się z nimi stało, z walizki mi ukradli na lotnisku?) i biegałam z płonącą głową od sklepu do sklepu, okazując baterię i prosząc o ładowarkę (i mam teraz ładowarkę z argentyńską wtyczką). Człowiek normalny zapewne pstryknąłby trzy fotki komórką i oddał się kontemplacji wzrokowej, ale czy warto być normalnym?

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 5, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 9


Marek Przybylik - To było tak. Dzień Targowy

O tym, jak to drzewiej bywało, nie zawsze najlepiej opowiada historia czy polityka, a znacznie bliżej rzeczywistości jest to, co i za ile ludzie kupują. Przybylik pisywał swoje felietony do "Życia Warszawy", podając ceny rzodkiewek, spisując asortyment targowisk, wyliczając, gdzie taniej (i gdzie w ogóle) bywa schab z kością, a gdzie drożej masło. Opisywał ówczesne lokale uspołecznione, drobne afery handlowo-spekulacyjne czy imprezy mniej lub bardziej masowe (ot, taką licytację koni czy imprezę z okazji polskiego wydania Playboya) Felietony są raczej warszawo-centryczne (bo jak o Bazarze Różyckiego czy Hali Mirowskiej słyszałam, tak o Polnej czy innych - niespecjalnie) z włączeniem okolic. Kilka opowiada malowniczo o tym, jakie ciężkie było życie w kryzysie u Szwajcarów czy Francuzów. Mnóstwo anegdot z czasów, kiedy wódka kosztowała 103 zł ("Czemu Waryński jest smutny? Bo mu zabrakło 3 zł do flaszki").

Warto mieć w domu chociażby po to, żeby korzystając ze słowniczka trudniejszych pojęć (asygnata, kartki na benzynę, kraje demokracji ludowej) wyjaśniać urodzonym po roku 1989 fenomen epoki, w której nic w sklepach nie było, a wszyscy czymś się żywili i w coś się odziewali.

#6, też trochę awansem, ale czytywałam po kilka stron w wolnej chwili.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 31, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, felietony, panowie, prl - Komentarzy: 3



A mówili mądrzy ludzie...

... że jak ogłaszają, że w Palmiarni będzie wystawa papużek i innych małych pierzastych, to lepiej nie iść, bo pójdzie cały Poznań. I jak myślałam, że podczas wystawy tulipanów były tłumy, to się srodze myliłam. Skądinąd tylko świadczy to o tym, że zimą nie ma gdzie w Poznaniu iść, żeby nie wiało i na głowę nie padało. W samej Palmiarni, jak to w Palmiarni, ciepło, wonnie (choć wonie różne bywają), czasem coś nakapie na głowę, czasem przeleci pokpokując przedziwnej urody egzotyczna kurka albo wydrze się papuga, a wszędzie zielono.

I ubolewam niestety, że nader czynny prawie-półtoraroczniak nie jest jeszcze targetem takiego przybytku, bo ciężko objaśnić sens chodzenia z prądem (w przeciwieństwie do biegania pod prąd), niewchodzenia w roślinność, nieatakowania czułym afektem kurek i bażantów i że po nierównych kamieniach się nieco słabo biega. I wprawdzie świat w słońcu jest obłędnie ładny, ale jednak zimno i marznie nos. I paluszki.

GALERIA ZDJĘĆ (z poprzednich wizyt: maj 2010, wystawa tulipanów, luty 2010 i lipiec 2008).

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 31, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: palmiarnia, ogrod-botaniczny, park-wilsona - Skomentuj



Irvine Welsh - Sekrety sypialni mistrzów kuchni

W Edynburgu, jak nie ma akurat Hogmanay albo festiwalu, z rozrywek zostaje albo picie, albo bójki po meczu, albo - jeśli są kobiety - podrywanie w barze i szybka konsumpcja gdziekolwiek. Danny pracuje w analogu Sanepidu, który kontroluje restauracje pod kątem higieny i wbrew zachowawczemu szefowi zwraca uwagę lokalnemu gwiazdorowi, że wprawdzie menu imponujące, ale od zaplecza syf, co powoduje pewne niesnaski w urzędzie. Sytuacji nie poprawia fakt, że Danny jest alkoholikiem, szuka ojca, właśnie zniszczył swój związek z piękną tancerką Kay, a do pracy przyjęto irytującego go Briana. Brian jest nerdem, co to na konwenty fanów Star Treka, w góry, a wieczorami na strychu puszcza miniaturowe kolejki. Któregoś dnia skacowany i zirytowany Danny rzuca klątwę na Briana, który od tej pory zaczyna odchorowywać jego alkoholowe eskapady, bijatyki i okazjonalne zażywanie twardych narkotyków. Bo, nie wspomniałam, autor napisał też książkę, na podstawie której powstało "Trainspotting".

Niby zachwyca, ale nie zachwyca. Nie szanuję wtykania do realistycznej książki mistycyzmu, dla mnie to takie oszustewko jak "a potem się obudził". Niezaprzeczalnie świetnie się czyta, wprawdzie Edynburg to tylko tło dla pijackich wieczorów Danny'ego, ale krótki rzut oka na San Francisco, co którego pojechał trzeźwieć bohater, jest bardzo miły. Tłumaczenie poprawne, ale jednak bym sprawdzała płeć opisywanych celebrytów (nie czyta się książek kulinarnych Lawsona, tylko Lawson). Książka jest nieco przewrotna (teraz to się nazywa postmodernizm), bo tytułowa powieść to pamiętnik jednego z potencjalnych ojców Danny'ego, pełen erotyki i chwalenia się potencją, z rzadka przerywany przepisami kulinarnymi, dodatkowo to taki swoisty przewodnik po życiu dla Danny'ego, który autora jednocześnie nienawidzi i podziwia. Studium alkoholizmu, przemocy domowej i szkolnej, która zostawia ślad na całe życie, ryzyka wyborów, spapranych szans i tęsknoty za czasami rozkwitu muzyki punk.

#5

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 30, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Shop-spotting

Jakoś tak z pół roku temu zniknął mi z osiedla gabinet kosmetyczny pani Marty, tak z dnia na dzień. Smuteczek, bo przyzwyczaiłam się do jej small talku i ceniłam to, co robiła z moimi paznokciami. Potem zaanonsowano kwiaciarnię, nie wróżyłam sukcesu i rzeczywiście, zniknęła. Aż tu nagle pojawił się sklep z żywnością ekologiczną. I jak boję się trochę, że nie utrzyma się, bo wprawdzie konkurencja w postaci spożywczaka z nieświeżą papryką dba o dobro lokalnej społeczności pod szyldem Makro i marek TiP i ARO, ale czy jest tu wystarczająco dużo chętnych na żywność bezglutenową, bezlaktozową, eko-przetwory bez konserwantów, mleko sojowe, oleje i oliwy czy syrop różany? Będę kibicować, w każdym razie.

Poza tym jest ciemno. I znowu spadł śnieg. I zimno. Chcę stąd zniknąć, ale jedyne samoloty bez przesiadki w ciepłe kraje latają do Egiptu. A tam nie.

Na szczęście jutro moje dziecko ma, jak to mówią zatroskani amerykańscy rodzice, play-date. Może dożyję do weekendu.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 27, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 1


17 (a jak zwykle się spóźniłam)

Najbardziej chyba lubię, jak jestem kilka metrów od niej, kucam i rozchylam szeroko ramiona, a ona do mnie biegnie i się śmieje, a na końcu się do mnie przytula.

Albo jak wspina się na łóżko z żyrafką i zatyczką i skacze na kołdrę z szerokim uśmiechem.

I jak mówi miękko do kota, że jest taki śliczny i że zaraz w kocie futro zanurkuje.

I wyraz zachwytu na pyszczku, jak mówię, że teraz obejrzymy sobie po raz milion piętnasty Kaczkę Dziwaczkę.

I jak z chichotem odkrywa pępek. Czyjkolwiek.

A może, jak zapytana o to, czy chce jogurt, loguje się na poduszkę i czeka w pozycji wygodnej, aż przyjdę z łyżeczką i nabiałem.

I jak macha głową przy muppetowym "Bohemian Rhapsody". Albo klaszcze jeszcze zanim się zacznie takież "In the Navy".

(Są też rzeczy, których nie lubię, ale takie mikro-urodziny to nie miejsce na wypominanie).

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 27, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 4