Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Seriale

Chernobyl

Rozmach i skala miniserialu oddają skalę tragicznej awarii elektrowni atomowej z 1986 roku, kiedy to z niewiadomych przyczyn wybuchł jeden z reaktorów, rozsiewając finalnie po sporej części Europy substancje promieniotwórcze. Zaczynając od technicznego nieprzygotowania załogi i ludzkiej ułomności, ukrywania przez ówczesną władzę wad konstrukcyjnych reaktora, niewystarczających urządzeń (dokładny dozymetr schowany w sejfie, na co dzień używane urządzenia o małej skali), radzieckiej polityki dezinformacji i zamiatania pod dywan czy wreszcie braku precedensu w naprawianiu skutków awarii o takiej skali, to wszystko składa się na dramatyczną sekwencję wydarzeń, emocjonującą jak najlepszy thriller. Pomijając dobrze odrobioną część techniczną (mozolne dochodzenie do przyczyn awarii), to opowieść o kosztach prawdy, która miała ochronić kolos na glinianych nogach (ZSRR), a które finalnie ponieśli zwykli ludzie - strażacy, przekonani, że gaszą zwykły pożar, pracownicy, którzy zamiast zwykłej dniówki zarobili śmiertelną dawkę promieniowania czy mieszkańcy wysiedleni na zawsze (nie wspominając o trudnych do zbadanie skutkach dla populacji Europy). W poszczególnych odcinkach zmienia się perspektywa - od tragedii w skali mikro (śmierć strażaków w wyniku choroby popromiennej) do skali makro (wpływ awarii na politykę i naukę). Realia epoki - doskonałe, zupełnie ignoruję przy tym fakt, że wszyscy mówili po angielsku, taka konwencja.

Mimo że emocjonujący, dla mnie to zdecydowanie nie jest najlepszy serial 2019. Może przemawia moja niechęć do paradokumentów, może przeszkadzały mi rozjazdy fabuły serialu ze źródłami, nie wiem. Warto obejrzeć mimo drastyczności (sceny zabijania zwierząt, które mieszkańcy musieli zostawić podczas ewakuacji to jeden z bardziej przerażających momentów serialu), ale raczej jednorazowo.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 23, 2020

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


End of the F*** World

James uważa, że jest psychopatą, bo nie czuje nic (skoro nawet nie czuł nic, kiedy włożył rękę we wrzący olej). Zabijał już zwierzęta, teraz chciałby zobaczyć, jak to jest zabić człowieka i czy wtedy coś poczuje. Na ofiarę wybiera Alyssę, która nie wiadomo czemu wydaje się być nim zainteresowana. Uciekają z domu, on od niewydolnego wychowawczo ojca (od lat w nieprzepracowanej żałobie, chociaż wkładającego wysiłek w kontakt z synem), ona od matki, która wyszła za palanta i córka jest nisko na jej liście priorytetów. W skradzionym samochodzie planują odwiedzić ojca Alyssy, ale najpierw zniszczenie samochodu, a potem włamanie i nocleg w przypadkowym domu psują ich plany. To, co się dzieje w serialu, jest mniej istotne od przemiany obojga (w drugim sezonie też trzeciej bohaterki) bohaterów. Skrzywdzeni nieszczęśliwym dzieciństwem, zirytowani wszechobecną obłudą, narażeni na groźny świat, na który nikt ich nie przygotował, uciekają, żeby ułożyć sobie świat na własnych warunkach. Można oczywiście kłócić się, czy wybierają do tego najlepszą metodę, ale w końcu kto miał im pokazać, na czym to wszystko polega?

Serial jest bardziej komediowy (chociaż to komedia w stylu braci Coen) niż komiks Charlesa Forsmana, ponury i rysowany prostą, żeby nie powiedzieć prymitywną, kreską. Owszem, początkowo oglądałam z poczucie #wtf, dopiero z czasem nauczyłam się lubić bohaterów. Wyjątkowo uważam też, że ekranizacja udała się doskonale, wprowadzając sprawnie ogrom dodatkowych wątków - chociażby niekomunikatywne policjantki, szerzej pokazując ojca Alyssy, czy - mimo sporego narzekania - drugi sezon wraz z postacią Bonnie, wychowanej przez ultrareligijną matkę.

#8

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 20, 2020

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Seriale - Tagi: 2020, komiks, panowie - Skomentuj


You sezon 2 / Hidden bodies

Ktoś kiedyś szukał “Hidden Bodies” Kepnes po polsku, mam dobrą wiadomość - już jest w księgarniach (“Ukryte ciała”).

Wracając do serialu, sezon drugi jest bardzo luźno oparty na książce. Owszem, Joe przenosi się do znienawidzonego a priori (a nienawiść potwierdza się na każdym kroku w Kalifornii) Los Angeles, ale nie w poszukiwaniu wiarołomnej Amy Adams, ale w celu ucieczki przez cudownie zmartwychwstałą Candace. Trafia do delikatesów rodziny Quinnów (i poznaje Love), ale w przeciwieństwie do książki (gdzie pracował w księgarni opodal) nie ma tu żadnego przypadku, tylko wyrachowana kalkulacja. Jak w pierwszym sezonie, pojawia się nieistniejąca w książce nastolatka, Której Trzeba Pomóc (i stanowiąca tzw. ludzkie oblicze psychopaty) oraz jej siostra, Delilah, z którą Joe przez chwilę coś łączy. To za ich sprawą Joe trafia na celebrytę-pedofila, który w trakcie akcji ginie, jednak ani to morderstwo, ani przeszłość nie dogania Joe’go (posługującego się imieniem Will[1]). I jak narzekałam, że w drugim tomie trzeba zawieszać niewiarę na kołku, tak tutaj absurd goni absurd. Morderstw jest mniej, wszak Joe “chce być uczciwym człowiekiem” dla Love Quinn, ale o wiele więcej lawirowania i zamykania ludzi w klatce. Finał jest bardziej złowieszczy niż w książce (eójavr cflpubcnglpmal Sbegl tvavr mnfgemrybal cemrm cbyvpwę, xvrql cynahwr mnovć Wbr, n Ybir bxnmhwr fvę cbgeówaą zbeqrepmlavą orm żnqalpu jlemhgój fhzvravn. Wbr m avą mbfgnwr, pubpvnż zn cbpmhpvr, żr mr młlpu cbohqrx, ob avol mnnxprcgbjnłn tb gnxvrtb, wnxvz ancenjqę wrfg, nyr jgrz fvę bohqmvł, żr wrqanx avr zbżr fnz cemrq fboą mnnxprcgbjnć fjbvpu pmlaój).

Więc jak w pierwszym sezonie/pierwszym tomie można się było złapać na lep scenarzystom/autorce, że wyższa konieczność, cel uświęca środki, przecież w końcu chodzi o miłość, tak tutaj już nie. Owszem, emocje są, scenariusz napisany sprawnie, ale nie da się kibicować Joe, bo nic go nie usprawiedliwia.

[1] Bo kradnie tożsamość lokalnemu cwaniaczkowi, którego trzyma w dźwiękoszczelnej klatce, zainstalowanej samodzielnie w przypadkowym storage’u. Cwaniaczek okazuje się być wplątany w mafijne rozgrywki, przez co Joe traci palec i musi - w celu odzyskania do przyszycia - zabić mafioza.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 17, 2020

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Working mums

Kanada, Toronto. Kilka kobiet, które niedawno zostały matkami, spotyka się wraz z dziećmi w klubie dla mam, prowadzonym przez egzaltowaną Valerie (to zdecydowanie któryś z kręgów piekła). Kate przed urodzeniem dziecka była gwiazdą agencji reklamowej, usiłuje dalej udawać, że nic się nie zmieniło, że jest bardziej niezależna i silna niż panowie, przez co znika z życia rodziny. Jej mężowi to niespecjalnie się podoba, zwłaszcza że chciałby mieć drugie dziecko. Franky przed urodzeniem dziecka sprzedawała nieruchomości, ale teraz nie jest w stanie sobie poradzić z niczym, bo cierpi na depresję. Anne, psychiatra, właśnie się dowiedziała, że jest znowu w ciąży (co w serialu jest nie wiedzieć czemu poniekąd niespodzianką), ale wcale nie chce trzeciego dziecka, bo praca sprawia jej przyjemność, a dość kłopotów ma przez dorastającą córkę. Jenny niespecjalnie chce wracać do pracy (teoretycznie jest to firma IT, ale w życiu bym nie powiedziała, ponieważ jedyną oznaką jest to, że używają komputerów), mimo że jej mąż obiecuje zająć się dzieckiem (i pisać scenariusz). Wszystkie chciałyby się wyspać.

Serial jest przezabawny, ale mocno nierówny - to pomieszanie czasem gorzkich obserwacji, jak na rolę kobiety w świecie wpływa macierzyństwo, co się zmienia, z czego trzeba zrezygnować, co trzeba sobie z powrotem wywalczyć, jak się odbija od szklanego sufitu czy braku awansu z dość miałkimi sytuacjami, które są raczej z gatunku #problemypierwszegoświata. Wszystkie panie mają zaplecze finansowe (a nawet jeśli współmałżonek traci pracę, niebo nie wali się na głowę), łatwiej wtedy podejmować decyzje. W drugim i trzecim sezonie doszło wiele nowych wątków, już nie stricte macierzyńskich - zdrada i jej konsekwencje, #metoo, etyka w pracy, opieka naprzemienna i problemy z tym związane czy wychowanie dorastających dzieci. Niestety, jednocześnie rozwiązania fabularne stały się dość schematyczne, dążąc czasem w stronę absurdu.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 11, 2020

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


The Witcher

Od razu na wstępie powiem, że Netflixowa wersja opowieści o mutancie do wynajęcia mnie nie rozczarowała. Świetna obsada, Cavill totalnie jest Wiedźminem, Jaskra uwielbiam, Yennefer jest całkiem całkiem, Ciri dobrze rokuje, Calanthe jest władcza i zabawna. Są emocje, świetne sceny walki, nie przeszkadza nawet spora teatralność filmowania (i, co niestety wychodzi, dekoracji).

Są trzy wątki - “współczesny” wątek Ciri, która cudem ucieka z płonącej wojenną pożogą Cintry i błąka się z miejsca na miejsce, ścigana przez rycerza z kogutem na hełmie; mocno historyczny wątek Yennefer, rozpoczynający się od szczegółowego originu, gdzie z brudnej ćwierćelfki-garbuski wykuwa się[1] potężna czarodziejka i zarysowane są polityczne machinacje rady czarodziejów; wreszcie urywki z życia Geralta (ekranizacje poszczególnych opowiadań sprzed “Sagi”, w tym spotkania z Yennefer). Całość kończy się malowniczą bitwą pod Sodden i z założenia wzruszającym spotkaniem Geralta i Ciri, który wątki czasowo splata. Z założenia, bo scenariusz niestety jest dość chaotyczny, a wielka więź między tą dwójką jest zarysowana tylko przez odmianę fraz “przeznaczenie”, “dziecko przeznaczenia” czy “prawo niespodzianki” przez cały sezon. Nie wzrusza więc specjalnie, a nawet pozwala przez chwilę myśleć, że Geralt będzie partnerem Ciri zamiast mentorem i opiekunem.

Abstrahując od wierności prozie (akceptuję, że adaptujący wybierają, czy Triss rozpęta burzę, czy kto inny, nie ma to finalnie aż takiego znaczenia, aczkolwiek rozjechanie fabularne "Granicy możliwości" czy "Krańca świata" już mnie rozczarowało, bo przecież potencjał!), to dwie rzeczy mi w serialu przeszkadzały. Jestem ogólnie ogarnięta, ale rzucanie wyrwanych epizodów z różnych linii czasowych bez jakiegokolwiek oznaczenia, że to przeszłość (oraz jaka konkretnie), sprawiało, że się irytowałam (czemu najpierw jest Ciri, a WTEM Pavetta właśnie wymiotuje, bo jest w ciąży?!). Druga sprawa to skastrowanie dialogów z tego, co u Sapkowskiego budziło największą radość - batystowych majtek Renfri, uniwersalnego zaklęcia na dżiny, dialogów z diabołem czy wreszcie inwokacji Yarpena Zigrina do złotego smoka, przez co całość - mimo że ożywiana przez Jaskra czy “hmm” Wiedźmina - jest dość statyczna. Nie czepiam się logiki zachowania postaci, przedstawienia bitew (ale serio, czy Calanthe musiała koniecznie samodzielnie naparzać się mieczem w samym środku pola bitwy? Widowiskowe, ale nierozsądne) czy sposobu filmowania, mam jednak poczucie, że można było niewielkimi środkami ten sezon poprawić. Liczę, że następny będzie zgrabniejszy, bo jest potencjał.

PS Kompletnie nie rusza mnie piosenka “Toss a coin to your witcher”, nie rozumiem hype’u.

[1] To niestety jest jeden z bardziej niepotrzebnych wątków, który tylko rozpycha sezon, aczkolwiek ma serialowo sens, bo tu wiodącym motywem w życiu Yenn jest żądza urodzenia dziecka. Owszem, sceny w Aretuzie są urokliwe, a dodatkowe punkty przyznaję za smutny uśmiech Juliana Rind-Tutta (którego rozpoznałam od ręki mimo prozopagnozji).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 5, 2020

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 5


Philip Pullman - Zorza północna / Mroczne materie

Słowem wstępu - przed oglądaniem serialu nie czytałam książki (książek), ani nie oglądałam poprzedniej ekranizacji 1. tomu z 2007. Już po obejrzeniu serialu przeczytałam całą serię. Fabuła “Zorzy północnej” nakłada się z fabułą 1. sezonu serialu, dodatkowo jednak wprowadzony jest wątek naszego świata, Willa i jego matki oraz lorda Boreala, podróżującego między światem Lyry i naszym.

Świat Lyry jest podobny do naszego, ale nieco się różni - każdy człowiek ma swojego dajmona, animalistyczną emanację duszy (prześlicznie zanimowane!). Dajmony dzieci mogą zmieniać kształt aż do momentu dojrzewania, co daje przyczynek Magisterium (analogu totalitarnego kościoła katolickiego z naszego świata) do badań nad Pyłem, tajemniczą cząstką uznawaną za grzech, podpierając się obserwacją, że Pył nie przylega do niewinnych dzieci, a zaczyna je otaczać wraz z dorastaniem. 11-letnia Lyra Belacqua, sierota, wychowuje się w Oxfordzie, w college’u Jordana. Jej wuj, lord Asriel, jest znanym i ekscentrycznym podróżnikiem, badającym na dalekiej północy cząsteczki pyłu. Bez wiedzy wuja Lyra zostaje przekazana pod opiekę tajemniczej damie, pani Coulter; na początku jest tym zachwycona, bo pani Coulter jest przemiła, ale szybko się okazuje, że stoi za porwaniami i - prawdopodobnie - eksperymentami na dzieciach. Dziewczynka z kompasopodobnym urządzeniem pozwalającym na odkrywanie prawdy rozpoczyna wyprawę mającą na celu uratowanie porwanego przyjaciela, a - z czasem - ratunek swojego wuja, skazanego na śmierć przez Magisterium.

Serial jest młodzieżowy (bez zbędnej brutalności, chociaż są w nim sceny walki), ale nie infantylny i trzymający w napięciu. W przeciwieństwie do wczesnych harrypotterów, dzieci-aktorzy nie są drewniani. Chciałam pokazać 10-latce, ale na Netflixie jest tylko lektor, więc chęci specjalnie nie było; moim zdaniem już się nadaje.

Całą oś fabularną zdradza niezamierzenie trafny artykuł na stronie Radia Maryja, który doskonale punktuje wskazany przez Pullmana negatywny wpływ instytucji religijnej na rozwój świata (blokowanie i niszczenie odkryć naukowych niezgodnych z aktualną doktryną i skazywanie na śmierć naukowców, masowe morderstwa “niewiernych”, wprowadzenie niszczącego pojęcia grzechu, mającego tamować seksualność, m.in. doprowadzającego do okaleczeń rytualnych). Niestety, to, co autor proponuje, to bojkot filmu i książek, co pozwala mi powątpiewać w jego możliwości poznawcze.

Inne tego autora:

#107

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 30, 2019

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Seriale - Tagi: 2019, panowie, sf-f - Skomentuj