Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

The Matrix Resurrections

Nie byłam ultra-fanką Matrixa, chociaż zrobił na mnie duże wrażenie. Łatwo mnie kupić dowolną historią o poznaniu niepoznanego, że świat nie jest taki, jaki się wydaje oraz że deja vu to czarny kot. Trochę mi ochłodło przy kolejnych częściach, gdzie zmyłka goniła zmyłkę, mesjanizm deptał po piętach legendom, a wszystko miało na celu pozyskanie odrobiny prądu. Poprzeczka na czwartą część była zatem dość nisko. I nie czuję zupełnie rozczarowania.

Thomas Anderson jest znanym projektantem gier, w tym nagradzanej serii "Matrix". Nie jest jednak szczęśliwy, ciągle coś mu doskwiera, mimo niebieskich tabletek na szczęście, którymi hojnie zasila go psychiatra. I tu niestety obsada stanowi jeden ogromny spoiler, bo skoro psychiatrą jest Neil Patrick Harris, to nie dziwi zupełnie, że wtem pojawia się niejaki Morpheus z czerwoną pigułką, a Trinity wchodzi do trendnej kawiarni po sojowe latte (nie wiem, czy naprawdę po sojowe, drobna złośliwość). Jest sporo paraleli do fabuły pierwszej części, mnóstwo odniesień do memów i mrugnięć oka do widza kultowego, pojawiają się aktorzy z innych produkcji Wachowskich (np. z "Sense8"), warstwa wizualna nie zawodzi, chociaż nie wprowadza niczego zmiatającego z nóg, muzyka podobnie. Prywatnie ucieszyła mnie panorama San Francisco, może nawet obejrzę ponownie dla samych obrazków.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 25, 2022

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Dune

Jak w większości dokumentacji, na początku powinna pojawić się sekcja "tło". "Diunę" przeczytałam dawno, a nawet dawniej (i chyba kolejne dwa albo i trzy tomy cyklu), bardzo mi się podobała, ale nigdy nie byłam fanatyczną wyznawczynią. Może przeszkadzały mi zatracające coelhizmem frazy, krążące jako cytaty motywacyjne? (zwłaszcza ta inwokacja o strachu, wyeksploatowana co cna). Ekranizacja Lyncha nie zmartwiła mnie jakoś specjalnie, po "Twin Peaks" wszystko, co z MacLachlanem, musiało być dobre. I Sting był. Nie czekałam na kolejną, aczkolwiek przy nazwiska Chalameta, Isaaca, a już na pewno Momoy już mi wzbierało zainteresowanie. Trailer mną pozamiatał.

Problem w tym, że ten ponad dwugodzinny odcinek nie pokazał dużo więcej niż trailer. Był śliczny, majestatyczny, wizualnie majstersztyk, scenografia, pojazdy, wreszcie obsada idealna w swoich rolach, muzyka wywołująca dreszcze (aczkolwiek do dud się nie przekonałam, mogę strawestować anegdotę o dżentelmenie i harmonii, że można umieć, ale można nie grać), złego słowa też nie powiem na samą fabułę. Spójna, logiczna, bez natrętnych ekspozycji. Tyle że to kawałek - skąd się wzięli Atrydzi na Arrakis, czemu zirytowało to Harkonnena i spowodowało desant Sardaukarów, zakończony pokotem zwłok i ucieczką dwójki głównych bohaterów na pustynię, gdzie Paul i Chani wymienili znaczące spojrzenia. Zapomnę, co obejrzałam do czasu, aż pojawi się kolejna część. Bardzo przyjemnie się oglądało, ale nieco żałuję, że nie poczekałam na całość. Pytanie, oczywiście, ile trzeba będzie czekać.

Oraz absolutnie shipuję Duncana i Paula, jaka chemia!

Druga część.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 14, 2022

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Trefny szmal

Ionel i Doru są technikami, konserwującymi sygnalizatory drogowe. Nie cieszą się specjalną estymą ani wśród użytkowników dróg, ani wśród innych służb. Ba, nawet w ulubionym barze nie dostają stolika, z którego widać telewizor z meczem. Żartują sobie, że mogliby ze spokojem napaść na samochód przewożący do banku pieniądze, mając wiedzę i możliwość ingerowania w ruch uliczny. I teoretycznie na tym by się rzecz zakończyła, ale podsłuchał ich lokalny mafiozo, pan Adi, który szantażem i obietnicą przemocy zmusił ich do zaplanowania napadu na serio. Przerażeni technicy zgłosili się na policję, do banku i do prasy, ale ku ich zdziwieniu okazało się, że zarówno lokalny szef policji, jak i prezeska banku byli bardziej zainteresowani przeprowadzeniem napadu i zyskami niż zapobieżeniu przestępstwa, zaś dziennikarka została przekupiona możliwością pracy w ratuszu.

Są pewne zestawienia słów, na które trzeba uważać. W tym przypadku to “rumuńska komedia kryminalna”. To, co się zgadza, to że serial jest rumuński, miewa elementy komediowe oraz pokazuje historię udanego napadu na konwój z pieniędzmi i śledztwo, ale są pewne drobne detale, które wszystko zmieniają. Bohaterowie wcale nie chcą brać udziału w napadzie, są do tego zmuszeni, skala korupcji w miasteczku jest ogromna. I jak już widzka myśli, że im się jednak ślizgnie, do miasteczka wjeżdża ekspert śledczy ze stolicy, który nie przymyka oczu jak lokalne władze. Finał jest co najmniej dwuznaczny, wygląda jak przygotowanie pod drugi sezon, ale nie wiem, czy to wytrzymam. Tyle że Rumunia ładna.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 12, 2022

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


The Woman in the House Across the Street from the Girl in the Window

Pozwoliłam sobie użyć oryginalnego tytułu, bo lepiej oddaje moje poczucie przeogromnego zdziwienia po obejrzeniu tego serialu. Poczucie zdziwienia i jednocześnie poczucie nabicia w marketingową butelkę, bo zmarnowałam ponad 3 godziny na oglądanie czegoś, co mogę nazwać tylko porażką[1]. Tak, wiem, że to pastisz tzw. thrillera kobiecego, gdzie przypadkowa kobieta po przejściach jest świadkiem czegoś niepokojącego, nikt jej nie wierzy, prowadzi prywatne śledztwo i okazuje się, że od początku miała rację. Problem w tym, że niewspółmiernie dużo wysiłku włożono w opowiedzenie absolutnie głupiej historii. Annę dotknęła życiowa tragedia - straciła dziecko, a mąż od niej odszedł. Spędza więc dni zapijając winem silne leki i siedząc przed oknem, za którym toczy się życie: ktoś się wprowadza do domu po drugiej stronie ulicy, a niedługo potem bohaterka obserwuje czyjąś śmierć. I kiedy już widz zainwestuje emocjonalnie, dostaje w twarz mokrą rybą kiepskiego żartu - córka Anny została zjedzona przez kanibala, gdy jej ojciec zabrał ją ze sobą do pracy do więzienia o zaostrzonym rygorze. Brakuje tylko śmiechu z puszki. Szkoda czasu, na komedię jest to zbyt poważne, na thriller zbyt idiotyczne. Niestety, promowane przez influencerów i przez Netflix, który planuje poeksploatować temat przez kilka sezonów. Notka dla pamięci: to, że influencer coś chwali, nie znaczy, że jest dobre.

[1] Podobne poczucie miałam z trzecim sezonem "Master of None". Zmarnowałam kilka godzin na śledzenie nudnej historii bez morału o związku dwóch przyjaciółek Deva (Ansariego). Nudnej w stylu "nic się nie dzieje" nudnej i w zasadzie bez większego związku z poprzednimi sezonami serialu.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lutego 11, 2022

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 2


The Watch

Zacznijmy od tego, czym “The Watch” nie jest. Otóż nie jest to ekranizacja żadnej z książek Pratchetta. Akcja pierwszego (i mam nadzieję, że ostatniego) sezonu to sklejka losowych wątków ze “Straż! Straż!” (Wonse chce władzy i w tym celu przywołuje smoka, żeby sterroryzować aktualnie rządzących, motyw z dziedzicem tronu) oraz “Nocnej straży” (Vimes ściga Carcera, jest zabawa ze światami równoległymi zamiast podróży w czasie, ale pojawia się epizod z początkami Vimesa w straży). Występujące postaci też są nieco wzorowane na tych opisanych przez autora, nieco, bo czasem są swoją własną karykaturą (pieczeniarz Vetinari, jak taka osoba ma w ogóle posłuch u Vimesa!), broni się chyba tylko Cudo Tyłeczek; dla jasności - złego słowa nie powiem o aktorach, bo naprawdę starali się grać tak, jak im kazali, były emocje, było budowanie postaci, była konsekwencja. Wreszcie to nie jest Świat Dysku. To jest jakiś zużyty wszechświat, w którym pojawiają się niespójne elementy, ale nie ma logiki. W każdej chwili może pojawić się deus ex machina, ktoś znika, ktoś się pojawia, magowie kradną wynalazki ze świata kuli, powstrzymajcie tę karuzelę śmiechu.

Niestety, nie jest to też dobry serial w ogóle. Próbowałam. Naprawdę. Starałam się wymazać z głowy te drobniejsze rzeczy, które nie były tak, jak je PTerry zaplanował - brak rzeki Ankh, Vimes z drażniącymi tikami, udający nędzną podróbkę pirata z Karaibów, domina Sybil Ramkin (i cały motyw zastąpienia schroniska dla smoków jakąś dziwną przymusową terapią dla upośledzonych społecznie), Angua wzrostu siedzącego psa i Cudo spoglądające na świat z wysokości rosłych 180 centymetrów, Detrytus postrzelony z łuku, kobieta-Dibbler handlująca narkotykami pożądająca władzy, kobieta-Vetinari czy nawet - tu było najtrudniej - scenografia będąca pomieszaniem całkiem zręcznej stylistyki Ankh-Morpork i losowych wnętrz biurowych, żywcem wyjętych z lat 70. Problem w tym, że nawet kiedy przymknie się na to oczy, to serial dalej się nie broni, bo jest zwyczajnie głupi. Bohaterowie nie postępują logicznie, kłócą się zamiast rozmawiać, Śmierć służy jako narzędzie ekspozycyjne, konflikt rozwiązujemy przez zaklęcie zmuszające ludzi do tańca z akompaniamentem Wham (tak, zaśmiałam się, ale na litość) bądź przebrania się w stroje glam i zaśpiewania piosenki. I jednocześnie uważam, że finał z koncertem zespołu “The What” był doskonały, co z tego, jak to była wisienka na torcie z błota i patyków.

Najsmutniejsze jest to, że teraz już nikt nie nakręci dobrej - i wcale nie wymagam, żeby wiernej, skoro da się wzorem “Strażników” czy “The Boys” zrobić coś w kontinuum, ale nowego - ekranizacji “Nocnej straży”, którą uważam za najlepszą powieść Pratchetta.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lutego 3, 2022

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Gdzie jest trzeci król?

Znienacka moja córka, kontestująca “te wasze filmy”, zwłaszcza z aktorami, obejrzała u dziadka w telewizji “Lekarstwo na miłość” i się zachwyciła. Nie wiem, czy to magia nieco teatralnej, czarno-białej telewizji, ale udało się ją namówić na ekranizację kryminału Słomczyńskiego; co ciekawe, jako autor scenariusza pojawia się Joe Alex, a nie Kazimierz Kwaśniewski.

Fabuła jest zbieżna z książką, ale znacznie okrojona. O wszystkich wydarzeniach sprzed zakamuflowanej akcji - planach Syndykatu w Europie - widz dowiaduje się z ekspozycji w komendzie milicji, gdzie pojawia się monsieur z Interpolu, mówi po francusku, reszta (poza Łapickim) po polsku, wszyscy się rozumieją. Muzeum w Borach to zamek w Kórniku (w filmie określany mianem “pałacu”), ale że akcja dzieje się podczas ulewnej nocy, wiele nie widać - samochód z parą funkcjonariuszy jedzie przez aleję arboretum, aktualnie dostępną tylko dla ruchu pieszego. Kórnickich wnętrz nie pamiętam, a zdjęć nie mam ze względu na dziwne zasady w muzeum, ale nadrobię niechybnie wiosną.

Wracając do filmu, obsada świetna - wspomniany Łapicki, fertyczna Jędrusik, przesympatyczni Pokora i Pieczka, poważny Gliński. Wszyscy palą, zapałki noszą nawet w kieszeniach piżam i pikowanych szlafroków. Niestety sama akcja ma pewne dziury, łezkę uroniłam na dialogu:
- Ktoś wyszedł z pałacu. Wiesz, kto to jest? - pyta wsparcie z pałacowego ogrodu.
- Tak. - odpowiada spokojnie kapitan Berent i się rozłącza.
… i zapomina o tym, kiedy zostają znalezione zwłoki, przeprowadzając całe śledztwo od podstaw. Oczywiście może być to skrótowość fabuły - kapitan założył, że obraz wyniósł zamordowany potem kustosz, co oznaczało, że morderca i ewentualny (współ)sprawca kradzieży jest na wolności - ale brzmi co najmniej zabawnie.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 26, 2022

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Fotografia+ - Tag: kornik - Skomentuj