Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Moje miasto

First we take Jeżyce

A przynajmniej bym chciała. Bo na razie poza pięknymi kamienicami, których tylko mały procent jest odremontowany, na Jeżycach wiele nie ma. Zaniedbane podwórka, osypujące się ślady po prosperity secesyjnych kamienic; łatwiej powiedzieć, czemu nie ma - brakuje małych, klimatycznych restauracji (trochę honor ratują pseudo-cukiernie przy rynku Jeżyckim, ale jednak odczuwam ubóstwo rozwiązania polegającego na wstawieniu trzech stolików do sklepu cukierniczego, nawet bez udawania, że lokalik ma ambicję wystawić stoliki na chodnik), zadbanych ogródków, jakiejś wizji całości pozwalającej przyprowadzać hordy turystów (nie tylko tych zainteresowanych trasą jeżycjadową).

Są za to leniwe koty na parapetach i w trawie, hordy gołębi, lokalny folklor (wczoraj w postaci sympatycznej starszej pani, która zagadnęła naburmuszonego kilkulatka, odymającego się na młodą solarowoblond matkę, przez co sprowokowała rodzicielkę do ochrzanienia nieletniego, że ma nie reagować na zaczepki obcych na ulicy i jak nie przestanie, to mu wtłucze klapkiem na gołą, pozostawiając starszą panią w niejakiej konsternacji), małe przedziwne sklepiki (w których jednak można kupić pasującą do czarnego czajnika z Flo cukierniczkę, bo teraz podobno cukierniczki są nietrendi i się sypie cukier w miskę) czy wreszcie rynek Jeżycki, kopalnię mieczyków w piętnastu kolorach, warzyw i owoców, starych harlequinów czy biustonoszy w jedynym słusznym rozmiarze 75B made in China, przymierzanych na bluzkę. I sklep mięsny Prosiaczek z nabiałem od Cystersów, serem korycińskim i pasztetami domowej roboty.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 30, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto, Projekt Jeżyce - Komentarzy: 2


Tydzień leniwego snucia

Był taki film, którego wprawdzie nie oglądałam, ale tytuł zapadł mi w pamięć - "Rok niebezpiecznego życia". Od dawna przedkładam krótko nad długodystansowość, powolną turystykę kulinarną nad adrenalinę, pośpiech i odhaczanie zabytków z listy. Bo z jednej strony nie ma się co spieszyć, a z drugiej słyszę nieuchronny szelest piasku przesypującego się w klepsydrze. Dlatego tygodnie zaawansowanej aktywności lubię zamiast zasuszoną lawendą przekładać snuciem bez patrzenia na zegarek. Ostatnio snułam się (wedle sugestii W.) po Ciechocińskiej.

Z jednej strony zachwyt, bo to sielankowe miejsce w zasięgu autobusu (nic to, że idea ławek na niektórych bardziej dzikich przystankach nie mieści się MPK w głowie) - psy biegające po ogródkach, owady unoszące się nad kwitnącymi przy płotach kwiatami, kurki w przydomowej zagrodzie prawie w centrum miasta, prawie że mi brakowało wystającej zza węgła ciekawie zerkającej kozy, pożerającej leniwie wyrzucony wydruk scenariusza i cicho sugerującej, że książka jednak była lepsza. Z drugiej przerażenie, bo nie za wielka działka w tej okolicy kosztuje marne 800-900k zł (ależ oczywiście, że bez domu). W Adsense na jednym z blogów zebrałam w ciągu dwóch lat $91. To nie kupię.

GALERIA ZDJĘĆ.

Tapetę za to bym chętnie (bo akcja z sufitem została zakończona sukcesem, to i się rozbestwiłam). Po obejrzeniu jednego z odcinków dekoratorni zapadłam jaskrawokolorowe meksykańskie pasy. Od paru dni węszę w internecie i nic podobnego w licznych sklepach pieczołowicie wygrzebanych pod odsianiu tapet komputerowych nie znajduję (kilka mniej fajnych typów mam, ale żaden do mnie nie przemawia). Chciałam jak sahib przez przeglądarkę, ale coś czuję, że pojadę w rajd po sklepach naziemnych jak zwierzę. A mówili, że XXI wiek i społeczeństwo zinternetyzowane. Anybody?

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 27, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 4


Zakopiańska Street

Mała uliczka na Podolanach, biegnąca obok bardziej znanej Strzeszyńskiej. Przez kilkaset metrów przecznic, dzielących jedną od drugiej, zmienia się wiele. Z brzydkiej, postindustrialnej, z przeplatającymi się blaszakami hurtowni, przetwórnią ryb (prawie że w centrum Poznania, czy mnie to bawi? ależ), klockowatymi domkami z wiecznie zaśmieconymi ogrodami, z rzadka obsadzonej drzewami trasy autobusowej można szybko przejść do cienistej alei lipowo-kasztanowej, przy której też zdarzają się nieużytki, bunkrowate wiecznie niewykończone pustakowe wille z lat 70. czy aspirujące szeregowce, ale o wiele więcej ładnie zakomponowanych ogrodów z pieczołowicie wystrzyżoną trawą, różami koło furtki czy czereśniami zwieszającymi się nad płotem. Lubię bramę przy posesji 82/84 i za każdym razem cieszę się, że nikt nie wpadł na pomysł zastąpienia jej metaloplastyką i siatką w kwadratowe oczka. Podliczam wolne posesje i wyrażam w myślach ostrożną chęć zamieszkania na jednej z nich. Kiedyś.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 11, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 2


Unter den Linden

Majowy bez i konwalie są miłe. Wczesnoczerwcowy jaśmin też. Ogród różany pachnie obłędnie. Ale to wszystko to nic w zestawieniu z kwitnącymi lipami. Żal mi alergików, dla których przejście lipową aleją musi być jedną z mniej przyjemnych chwil w życiu (dla odmiany alergicy mogą poczuć satysfakcję, bo mnie uczulają inne rzeczy). Bo ja sobie chwalę, że droga ze wsi na przystanek prowadzi (częściowo[1]) chodnikiem z czerwonego bruku z lipami dookoła. Mniej sobie chwalę, że podczas 10-minutowego spaceru obłażą człowieka takie małe obleśne robaczki, z których się trzeba nieledwie obskrobać, bo wprawdzie nie gryzą, ale są irytujące.

[1] Chodnik[2] ze wsi do Poznania to w ogóle fenomen. W 2001 roku wprowadziliśmy się na pustynię logistyczną, z przystanku szło się przez często błotniste bądź zapiaszczające po kolana pobocze (tak, nosiłam obuwie zmienne do pracy, bo to, w czym przeszłam na przystanek, nie rokowało). Podążaliśmy grzecznie dwa (lub więcej) razy dziennie, robiąc zakłady, czy prędzej kupimy samochód, czy pojawi się oświetlenie i chodnik. Long story short, samochód wygrał. Latarnie posadzili chyba w 2006 roku, a chodnik zbudowali chyba pod koniec 2007 roku. Nic to, że latarnie świecą na drogę, a nie na chodnik (a jedną zaplanowali na środku wprawdzie piaszczystej, ale jednak ewidentnie drogi wyjazdowej, bo tak im z odległości w metrach pasowało), nic to, że w okolicach przejazdu kolejowego ktoś mądry inaczej z PKP walnął stalowe przegrody, żeby piesze bydło nie szło z boku po torach, tylko wchodziło na jezdnię pod jadące (a czasem chlapiące wodą z kałuż) samochody, nic to, że w związku z okolicznościami przyrody chodnik przemieszcza się co najmniej trzy razy z jednej strony na drugą. Ale jest. I to częściowo za pieniądze z Unii.

[2] W zasadzie to chodnik i ścieżka rowerowa jednocześnie.

EDIT: Policzyłam zakręty - pierwszy jest na wysokości osiedla (za przejazdem przechodzimy z prawej na lewą, bo po lewej są domy), w stronę Poznania. Następnie z lewej na prawą przechodzimy, bo zaczyna się mostek nad rowem, a potem ponownie z prawej na lewą, żeby suchą nogą dojść do lokalnego hotelu. Jak ktoś się wybiera do salonu Peugeota czy sklepu z płytkami (bo wylotówka na Koszalin znana jest z tego, że można na niej albo kupić dowolny samochód, albo zbudować i umeblować dom, nawet z basenem), to już zakopuje się w piasek po drugiej stronie. Opcja, że chodniki mogą być po obu stronach drogi, jednak przerosła.

W ramach dodatku jeszcze jeden zakręt - ścieżka znika koło kościoła (no bo kto widział), po czym pojawia się na wysokości zagłębia handlowo-biedronkowego po prawej, żeby kilkadziesiąt metrów dalej przeskoczyć na lewo.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 1, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 6


Pod drzewem cytrynowym

To takie trochę nadużycie semantyczne, bo w poznańskim ogrodzie dendrologicznym cytrusowców raczej nie znalazłam (acz migdałowca mają przy samym wejściu, jak raz miał owocowe zalążki), ale to bardzo miłe, pachnące i zielone miejsce przy samej przelotówce, którą jeździłam przez ostatnie kilka lat mniej więcej co drugi dzień i za każdym razem myślałam, jakby to miło było iść do ogrodu zamiast za biurko.

W środku pusto (dziewczyna z książką i starsza pani bez książki), cieniście, czasem kolorowo i leniwie. Ogród nie jest duży, ale wystarcza na godzinny spacer w tempie artretycznego żółwia. Z zadyszką. Czyli coś dla mnie. A potem można iść na tartę do "Francuskiego Łącznika"[1] na Sołaczu.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Wadą rozwiązania jest brak toalety we "FŁ", na podwóreczku mają tylko toitoi-a, a to jest pewien hardcore, zwłaszcza latem.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 29, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tagi: ogrod-botaniczny, solacz - Skomentuj


Ratajczaka, Poznań

Irytuje mnie powstanie kolejnego banku w miejscu, gdzie chwilę wcześniej (i jeszcze kilka chwil w przeszłość) było miejsce, w którym karmili. Nie byłam specjalną fanką Cafe Głos, acz zdarzało mi się tam pójść na herbatę i ciacho. Nie byłam specjalną fanką Fudo, które powstało po remoncie, acz zdarzało mi się tam zjeść jakiś obiad. Mimo to prestiżowy lokal dla VIP-ów jakiegoś banku mnie irytuje. Ale ja nie o tym. Pozytywną zmianę odkryłam, kiedy zaczęto remontować śmieszny ukośny sklep (z butami) na rogu 27. Grudnia i placu Wolności. Śmieszny, bo zajmował tylko kawałek narożnika budynku, reszta była otwarta i pozwalała na przechodzenie pod kamienicą. Spodziewałam się oczywiście kolejnego banku, bo tego przecież nigdy nie za mało w centrum (gdzie nie można parkować i dla wszystkich pracujących w normalnych godzinach centrum wypada przeraźliwie nie po drodze), ale zamiast tego jak jaskółka pojawiła się kawiarnia da Vinci. I po szybkim rzucie oka okazało się, że na małym - długości jednej przecznicy - kawałku powstało małe a sympatyczne zagłębie knajpiane. Od najstarszej chyba spageterii Piccolo, którą znają wszyscy studenci, bo to jedno z niewielu miejsc w Poznaniu z formułą "all-you-can-eat" (za 20 zł można dostać 5 porcji, przy czym dwie starczają na dużego chłopa). Zamiast pseudochińskiego fastfooda powstało przyjemne bistro rybne Fisheria, gdzie dają świeżą rybę, a jedyną wadą jest to, że przez resztę dnia czuć z odzieży, co się jadło. Krok obok - niby fastfood, ale z bardzo dobrym jedzeniem - grecka przekąskownia Meze (i mały sklepik, gdzie można dostać halumi, grecki miód, oliwki, dżemy czy oliwę). Po drugiej stronie ulicy Sprytna kuchnia z ratunkiem dla tych, którym się nie chce robić obiadu. Za skrzyżowaniem ze Świętym Marcinem jest już gorzej, bo jednak więcej banków, ale zaraz obok jest Pasaż Apollo z kilkoma restauracjami, Głośna Samotność i Greenway na Taczaka.

Widok na bibliotekę Raczyńskich z Meze.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 20, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 3