Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Maja

Narodowe Muzeum Szkocji

Wprawdzie przewodnik zachwalał, że na 7. piętrze muzeum jest punkt widokowy, z którego można obejrzeć cały Edynburg, ale muzeum ma pięter pięć, a wieży z siódmym piętrem nie znalazłam. Poszkodowana się nie czuję, bo po pierwsze - i tak wszystko widać z samego zamku (o tym niebawem), a po drugie - muzeum jest obłędne. Obejrzeliśmy może 1/3 tego, co było. Muzeum, które krzyczy "proszę, dotknij!", "jeśli się zmęczyłeś, weź krzesło i usiądź!". Fantastyczna kolekcja minerałów, elementów technicznych, zwierząt (niestety z odzysku), działających modeli maszyn, wyścigówek, do których można wsiąść. Kółka do kręcenia, klapki do podnoszenia, minerały do dotykania i sprawdzania faktury, konkurs na rozpoznawanie dźwięków zwierząt czy gra komputerowa symulująca lot nietoperzem.



Rozbroiła mnie waga, która podawała, ile się waży w skali zwierząt. Maj ważył pomiędzy mrówkojadem a szympansem, TŻ dobijał do wagi strusia (ja się nie będę w tej kwestii wypowiadać, jednak).

Ale najbardziej mnie zachwyciło samo muzeum - białe koronkowe kratownice i sale, w których można popatrzeć trzy piętra w dół.

Dodatkowo - wstęp wolny. Płatne są tylko wystawy specjalne i szatnia. GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 26, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: edynburg, szkocja, wielka-brytania - Komentarzy: 3


Edynburg - tam

Przede wszystkim jestem mistrzynią pakowania, również z powrotem (bez wagi udało mi się zapakować największą walizkę do 14,5 kg na limit 15). Nic to, że Majut miał portek na styk i jakby zdarzyło się coś niespodziewanego, trzeba by było prać[1], a mnie na powrót zabrakło czystej góry, ale i tak jestem z siebie dumna.

Edynburg zaskoczył mnie - mimo że się tego spodziewałam - pogodą. Owszem, nie było śniegu. Owszem, miało wiać. Ale nie AŻ TAK. A wiało tak, że wywracało ubranego w cztery warstwy odzieży człowieka na drugą stronę. Więc bardzo.

Co polubiłam? Miasto. Ale jak nie można pokochać od pierwszego wejrzenia miasta, które składa się z najpiękniejszych wiktoriańskich kamienic, w środku ma zamek na skale, dworzec kolejowy i ogrody (wszystko przemieszane razem)? I zaułki? I czerwone skrzynki na listy oraz budki telefoniczne? Gdzie obok głównej ulicy z GAP-em jest prześliczny cmentarz z celtyckimi krzyżami, a w pubie Black Cat można zjeść i wypić. Oczywiście zawlekliśmy nieletnie dziecko do pubu, bo być w Szkocji i nie iść do pubu to słabe jest. Dziecku się podobało, publiczności w pubie również. Tu mała dygresja - Maj nie uczy się angielskiego w sposób zorganizowany, ale pozyskuje go przez osmozę. Zna kolory, umie liczyć, prosi o wodę-łoter, a na miejscu błyskawicznie zaczął łapać frazy i dzielnie odpowiadał kelnerkom jor łelkam! oraz potwierdzał, że łidałt ajs. Myślę, że dwa tygodnie na wyspach wystarczą, żeby mówiła lepiej niż ja pod koniec podstawówki.

Polubiłam komunikację miejską (mnóstwo double-deckerów, z lotniska można jechać na wysokości 1. piętra za jedyne 3,5 funta) i taksówki - konsekwentnie śmieszne busiki ze światełkiem na górze, do których się można załadować razem z bagażem, wózkiem i resztą imprezy. Taksówkarze niegadatliwi, w przeciwieństwie do poznańskich, ostatni tylko zapytał, skąd jesteśmy i zdziwił się ze szkockim akcentem, że w Holandii tyle śniegu. Ay!

Czego nie polubiłam (poza pogodą)? Sama się sobie dziwię, ale chyba nic mnie nie zirytowało poza siedzącą przed nami w samolocie matką dwóch córek, która przez ponad dwie godziny bardzo wokalnie tłumaczyła całemu samolotowi, czemu więcej z nimi sama nie leci i że tym razem, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, mówi to serio. I jak daleka jestem od oceny czyjegoś macierzyństwa, tak naprawdę wszystko we mnie mówiło: YOU DO IT WRONG.

I sama się sobie dziwię, bo nie przywiozłam sera. Żadnego. Ale i nie przywiozłam haggisu, więc chyba symetria została zachowana. W zasadzie to tylko madame się obłowiła, mam nadzieję, że da się odziać w szkocką spódniczkę (sama wybrała, ale to oczywiście o niczym nie świadczy). Zdjęć trochę przywiozłam. Się ogarnę, to pokażę.

[1] Aczkolwiek nie byłby to kłopot, albowiem apartament nie dość, że miał w kuchni zmywarkę, to również i pralkę. Nie miał za to internetu, albowiem wykazałam się niebłyskotliwością ogólną i nie sprawdziłam, czy ma. Więc nie miał. Miał za to trzy pokoje, czystą (i to naprawdę czystą) łazienkę, idealnie białą pościel i ręczniki, a dla najmłodszej - dwa misie w prezencie. I taniej niż hotel.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 25, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: edynburg, szkocja, wielka-brytania - Komentarzy: 6


Muzeum Instrumentów Muzycznych

Według strony muzeum to jedyne takie muzeum w Polsce. A szkoda, bo bardzo ciekawe. Za jedyne 5,5 zł od dorosłego (kurduple darmo) można popatrzeć (niestety tylko) na całą gamę instrumentów z całego świata - od najprymitywniejszych glinianych gwizdawek i drewnianych flecików z gałązki po pozytywki i fortepiany. Wiadomo, 3,5-latce ciężko wytłumaczyć, czemu nie można grać na pięknych bębnach ani klapnąć w kuszące czarno-białe fortepianowe klawiatury; na szczęście sytuację uratowała miła pani na trzecim piętrze, pokazująca gongi, w które można pacnąć.

Mnie najbardziej - bo nieme instrumenty tylko frustrują, a w muzeum nie było słychać żadnej muzyki - zaciekawiły zdobienia. Lwie nogi fortepianów, złote ozdoby na drewnie, niesamowite rzeźby na szczytach harf, inkrustacje masą perłową i rzeźbione pudła rezonansowe - sztuka zdobień w pigułce.

W muzeum stoi też złota figurka Oscara dla A. P. Kaczmarka za muzykę do "Finding Neverland", co nam się ładnie wpisało w opowiadaną ostatnio Majutowi historię Piotrusia Pana, chłopca, który nie chciał dorosnąć.

Muzeum nie ma windy (chyba, nie zapytałam wprost). Wstęp - 5,5 zł, w soboty - darmo.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 17, 2013

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: sztuka - Komentarzy: 5


Liczenie w przerwach kicania

Nagły atak zimy wśród wiosny, która przecież już tu była, zagonił nas do Starego Browaru. Maj uznał, że skoro jest tyle zajączków, należy je policzyć.

Mnie taka masa królików, ułożonych dodatkowo w niepokojące wzory, raczej zastanawia i karmi moją wewnętrzną paranoję. A jak się uzbroją i ruszą? Zaanektują kasy i przestaną przyjmować karty kredytowe? Zmieni im się wyraz pyszczków z nieobecno-neutralnego na taki bardziej jadowity? Czy są na to jakieś tabletki? Odstawiłam biało-zielone i chyba czegoś mi w diecie brakuje.

Próbowałam "The Wire", nuda, jak w polskim filmie - dwa długie odcinki serialu streściłabym montażem w 20 minut. Próbuję "House of Cards", ale to jak impreza na księżycu - świetny Kevin Spacey i cudowna, zimna Robin Wright, tyle że nic tak mnie nie nudzi jak polityka. TŻ znalazł przynajmniej doskonałe "The Middle" z Janitorem w roli cynicznego ojca rodziny (wprawdzie nie wypycha wiewiórek, ale jest mistrzem ciętej riposty), ale to komedia. Co dalej, wsyechđwiecie^Wwszechświecie?

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 9, 2013

Link permanentny - Kategorie: Maja, Moje miasto - Tag: stary-browar - Komentarzy: 8