Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Wielkopolska w weekend: (2) Rogalin

Skwapliwie wykorzystałam nagły spadek temperatury (jednak 37 stopni Celsjusza nie nadaje się do opuszczania miejsca zakwaterowania), żeby ponownie pojechać do Rogalina. To taki lokalny turystyczny pewniak. Dwa lata temu pałac był jeszcze w remoncie; mimo upału wtedy głównie krążyliśmy w okolicy kaplicy Marcelina, po parku pałacowym i wśród dębów.

Pałac jest spory - dwie kondygnacje, dwa skrzydła dla służby - ale przeważnie pusty. Trochę szkoda, bo takie miejsce powinno żyć. Kilka pokoi w skrzydle do oglądania, trochę obrazów, mebli i pamiątek po Edwardzie Raczyńskim. Ładnie i zgrabnie, ale do bólu turystycznie. Przed pałacem i za (przed ogrodem) sporo gołej ziemi; pozostałość po remoncie czy tak ma już być docelowo? Ubogo, zwłaszcza w zestawieniu z elegancją i rozmachem pałacu.

Co ciekawe, wszędzie gdzie indziej zieleń zadbana prawie że pod linijkę.

Zachwyciła mnie galeria malarstwa w oszklonym pawilonie w ogrodzie. Odnowionego Matejkę można w zasadzie w ciemno rozpoznać po rozmachu. Sporo psychodelicznego Malczewskiego. Piękny bokeh u Pankiewicza. Uroczy kotek na pierwszym planie "Zuzanny i starców". Maj nie był obrazami specjalnie zachwycony, więcej fajnych rzeczy było w Powozowni - bryczki, dorożki, pierwsze taksówki. Urocze, chociaż malutkie i niskie.

Duży punkt za restaurację "Dwa pokoje z kuchnią" - wprawdzie menu bardzo staropolsko-turystyczne (czernina i naleśniki), ale jest gdzie usiąść, zasilić energią ze słoiczka małego człowieka i wypić affogato (nie żeby było w karcie, ale byli chętni do zaeksperymentowania na żywym organizmie klienta; klient pozostał zachwycony).

Lubię Rogalin za rozmach i uporządkowanie. Za zaakcentowanie turystyki, czasem tłumy kręcące się w tę i nazad po alejkach, ale i miejsca, gdzie można przez parę minut popatrzeć samemu w niebo.

Następnym razem wrócimy już z mobilnym Majem na odkrywanie świata łąk i dębów. Za dwa-trzy lata.

Bardzo zgrabna i z ładnymi zdjęciami strona pałacu. Zdjęcia z 2010 i z 2008.

Dla Szkotów i Poznaniaków: 16 zł za dwa normalne bilety + 12 zł za używanie aparatu innego niż idiotenkamera.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 19, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tag: rogalin - Skomentuj



Kartki z komiksu, czyli odsłona trzecia

Mhnaste urodziny TŻ-a. Do knajpianego ogródka wchodzi sprzedawca róż; S. (on) krzyczy: "TŻ, chcesz różyczkę?". TŻ bez namysłu: "Nie, nie chcę różyczki, zwłaszcza od Ciebie". Widownia: "Uuuu". Chwilę potem sto lat po polsku, potem po angielsku, potem po niemiecku, po włosku, po cichu po szwedzku, bo V. się wstydziła i na sam koniec po chińsku (i dla krotochwili ktoś zaintonował po kanadyjsku). Wszystkie poza polskim i szwedzkim miały tę samą melodię, również chińskie. A na koniec padł toast dla jubilata treści "Bella ragazza!".

Pan sprzedający bilety w Bazylice Mariackiej zapytał, czy malutkiemu nie jest zimno w bose stopki. 34 stopnie Celsjusza.

Monciak w Sopocie. Sushi, lody, sushi, sushi, pizza. Zwykłą smażalnię ryb znaleźliśmy przed samym wejściem na molo. Za to była doskonała - papierowa tacka, plastikowe sztućce, świetny dorsz i surówka z kapkisz.

Również Sopot. Przyjacielski rudo-biało-czarny kot. Pogłaskany zamiauczał i przyprowadził drugiego, szylkreta. Też na pogłaskanie.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 11, 2010

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tag: polska - Komentarzy: 7


Dzień niespecjalnie dobrych decyzji, czyli odsłona druga

Winę za decyzje zrzucam na upał. Bo ja sobie daję radę (chociażby za pomocą zwiedzania kawiarni i sączenia zimnych napojów), ale młodzież niespecjalnie. Zaczęłam od rzeczywiście ślicznej ulicy Mariackiej, pełnej kamiennych tarasików, na które wchodzi się po małych kamiennych schodkach, z poręczami, rzeźbami, kulami i kwiatami; do bólu komercyjnej (wiadomo, gdzieś ten bursztyn trzeba upłynniać), ale dającej pożywkę do myślenia o małym miejskim zaciszu.

A potem, jako że się nieco zgrzałam, weszłam do Bazyliki Mariackiej. I złe mnie podkusiło. Mam taki gen, co to go mają te ślimaki, które z piskiem opon po każdym deszczu prują na chodnik, gdzie kończą płaskie pod ludzkimi butami. Gen każe mi za cenę strachu, zmęczenia i niewygody leźć wysoko, że popatrzeć, jak pięknie jest nisko. Lazłam więc (bo wchodzeniem bym tego nie nazwała) po tych chromolonych małych schodkach, a było ich 400, taka ich chromolona proweniencja, wymieniając uwagi w uniwersalnym sapiącym narzeczu z równie zasapaną turystką z Niemiec (ja niewiele rozumiałam z jej niemieckiego, ona zapewne tyle z mojego polskiego), że musiałyśmy na łeb upaść, żeby się na tę wieżę pchać. I jak już wlazłam, spocona i znękana, umierająca na widok każdej następnej partii schodów, które zdradziecko wynurzały się zza zakrętu, na sam czubek, okazało się, że nie było warto. Tarasiątko widokowe o powierzchni chyba czterech metrów kwadratowych, z dwóch stron obudowane ścianami na głucho, a z pozostałych osiatkowane powyżej moich ramion. And all I got was a lousy photo[1]. A dziecko moje jedyne to nie wiem, na kogo wyrośnie, bo przez całą drogę wznosiła entuzjastyczne okrzyki, w drodze powrotnej zaś, kiedy mozolnie wystękiwałam na przydechu, ile to jeszcze schodów zostało, usnęła sobie, zostawiając mnie z magią kolejnych malejących dziesiątek.

Złe też mnie podkusiło, żeby jechać do Akwarium w Gdyni. Poczułam na karku oddech zapyziałego PRL-u. W minut 10 przeszłam przez sale z akwariami i nagle się okazało, że to by było na tyle (nie licząc sklepiszcza z pamiątkami, namiotu, gdzie można było lody i frytki oraz szumnie zapowiadanej Sali Mokrej, gdzie dzieci mogą dotknąć ryby, która okazała się być (sala, nie ryba) pokoikiem z czterema korytkami z wodą, nielicznie zasiedloną przez bure ryby nieznanego pochodzenia, bynajmniej nie zachęcające do moczenia rąk). I tak, o. Owszem, spędziłam z dzieckiem chwilę nie w upale, ale równie dobrze mogłam iść do supermarketu i popatrzeć na stoisko z asortymentem rybnym (przesadzam, ale mam poczucie nabicia w solidną butelkę).

Powypoczywałam, chcę do domu.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] A napisałam to po to, żeby - jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi do głowy wchodzić po jakichś schodach - natychmiast zaprzestać i usiąść.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 11, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: Gdańsk, polska - Komentarzy: 3


Gdańsk - odsłona pierwsza

Wyszłam z hotelu, otworzyłam z zachwytem usta i tak mi już zostało. Amsterdam! Kanały! Kamieniczki! Słońce! Upał! Pierzaste chmurki na niebie! A do tego mówią po polsku! (chociaż tu bym się mocno nie upierała, bo mam wrażenie, że 3/4 turystów pochodzi z Bawarii albo innego landu, co się nosi w krótkich spodenkach bądź zakłada obcisłe, bo to trzeba mieć styl). Szłyśmy sobie więc, niezbyt elegancko pokazując palcem, gdzie fajne (ja), spoglądając i wydając czasem głośne "o!" (obie) czy pytające "y?" (Maja) bądź wygłaszając kolejny monolog o Konieczności Noszenia Ślicznej Czapeczki, bo słońce bardzo mocno świeci, a nie da się włosów posmarować kremem[1], ja też bym nosiła, ale nie mam takiej ładnej i w ogóle wszyscy chodzą w czapeczkach i wcale nie zrzucają ich co 10 metrów na ziemię, prawda?

Poczta nr 50 w Gdańsku mogłaby z małą tylko charakteryzacją grać budynek poczty w Ankh Morpork. Złocenia, witraże, pod sufitem unoszą się rzeźby gołębi, a za marmurowymi blatami pocztę[2] do wysłania przyjmują urzędnicy w schludnych uniformach (golemy raczej pracują na zapleczu przy sortowaniu listów).

Poza tym cegła wszędzie. W ścianach, strzelistych zwieńczeniach, wykończeniach okien, bramach i zaułkach.

Poza tym trochę odczułam przesyt. Jest pięknie, hanzeatycko, kamieniczkowo i po sfotografowaniu piętnastej kamienicy odczułam pewne estetyczne znużenie. I zaczęłam szukać czegoś, co przełamywało elegancję mieszczańską.

[1] Można, ale jakby nie taka jest pointa tej zabawnej anegdotki.

[2] Czyli opłatę za abonament telewizyjny, lokaty banku pocztowego i zestaw kąpielowych kaczuszek.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 9, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: Gdańsk, polska - Komentarzy: 3


Magia przypadku

Można wsiąść do pociągu byle jakiego i znaleźć się w zupełnie innym miejscu (aczkolwiek opcji z niedbaniem o bagaż ogólnie bym nie polecała, bo jednak warto chociaż mieć czym zapłacić). Można też wysiąść dla odmiany z samochodu i zupełnym przypadkiem trafić na parking, przy którym znajduje się małe zoo. Całego nie widziałam, bo utknęłam przy zagrodzie owiec, kózek i lam, które można było karmić zielonym suchym glutem, wysypywanym za całe 2 zł porcja na tacki za pomocą sprytnego automatu. Dobrze, że miałam tylko dwie dwuzłotówki, bo niechybnie bym przepuściła tam całą pensję. Najbardziej bezczelna była brązowa lama z dredami, bo odganiała wszystkie i potrafiła jak odkurzacz jednym ruchem chwytnej paszczy wymieść wszystkie chrupki z tacki. Oczywiście do zwierzątek podeszliśmy, żeby dziecko sobie obejrzało (i proszę nie pytać, kogo trzeba było odciągać).

Poza tym bez przygód (poza zmęczoną i marudzącą Mają, która mimo zmęczenia padła o 22:30 po pierwszej kąpieli w wannie i wyjątkowo długim bobrowaniu na dużym łóżku i w łóżeczku). Hotel został zaprojektowany tak, żeby można było z niego robić zdjęcia urokliwych zachodów słońca, jak się człowiek uprze (trzeba wejść na oparcie fotela, żeby trzymając się parapetu otworzyć okno i wpuścić wraz ze świeżym powietrzem znad Motławy hałas drogi szybkiego ruchu opodal), ale nie zapewnia lodówek ani czajnika. Szczęśliwie zostaliśmy przeszkoleni półlegalnie z obsługi ekspresu, żeby pobierać sobie wrzątek nawet w nocy. Dobrze, że w kranie woda ciepła i zimna osobnymi kurkami.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 8, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: Gdańsk, człuchów, polska - Komentarzy: 1