Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

No to plaża (6 marca)

[Wyjaśniając dopiski z datami w nawiasach, to nie dlatego, że pragnę dorównać pewnej mistrzyni drobiazgowej rzeczywistości, ale nie mam Internetu w pokoju i chodzę rzadko za pieniądze :->]

Na targ w Costa Calma szykowałam się bardzo. Ba, nawet przeliczyłam walory w gotówce, żebym wiedziała, ile dobrego mogę kupić. A tu rozczar – zamiast lokalnych serów, suszonych żambonów czy innych owoców i win – jak na deptaku w Ciechocinku – sznury kamieni półszlachetnych, biżuterii niskobudżetowej, indyjskich sukien, podróbek znanych marek i brzydkich t-shirtów. Smutno mi się zrobiło, przyznałam rację młodzieży, która za najciekawsze uznała kamyki na ziemi oraz dyszącego z gorąca pięknego psa marki owczarek niemiecki.

Plan minimum – wiaderko, łopatka i plażowa piłka – okazał się najlepszym wyjściem. Ze wstydem muszę się przyznać, że obnażyłam moje dziecko na plaży, albowiem zupełnie niechcący wbiegło za mną do wody po kostki i oberwało zdradziecką falą, która – ze względu na mikre gabaryty (dziecka, nie fali) dokonała szeroko zakrojonych zniszczeń na pieluszce i odzieży. Dziecko dostało zastępczą koszulkę z długim rękawem, bo wyrodnym rodzicom nie chciało się iść po wodoodporne pieluszki do hotelu, mimo że bynajmniej nie mieli daleko.

Plan minimum plus – spacer brzegiem morza – niespodziewanie też się młodzieży spodobał i tylko częściowo na rękach omdlewającej matki[1] i sprawniejszego ojca przeszła ponad dwa kilometry w jedną stronę, dopiero na końcu mocząc stopki i dół pasiastych legginsów[3] w wodzie.

A woda – nie zimniejsza niż Bałtyk latem, spokojniejsza, a do tego krystalicznie czysta. Wchodzi się w opalizujący seledyn, w którym czasem przepłynie malutka rybka i nic więcej. I chce się wchodzić głębiej, głębiej i głębiej, aż wejdzie się całkiem w tę delikatną czystą zieloność.

Cat-spotting: 3 (dwa nowe w czyimś ogrodzie i jeden prawdopodobnie z wczoraj, ewentualnie bardzo podobny).

O jedzeniu nie piszę, bo jemy w hotelu ze szwedzkim stołem zastawionym tak, że szkoda, że Państwo tego nie widzą (wczoraj - świetna mizeria z czosnkiem, dziś - wędzona szynka i doskonały, kruchy kozi ser w wielkich plastrach, jutro (antycypuję) – fantastyczna ryba pieczona w soli).

W zdjęcia mi słabo, więc będzie tylko taka wprawka ze zdjęciami nocnymi bez statywu.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Mnie, znaczy. Kręgosłup mnie lży po ekscesach z samolotu, a do tego siedziałam na skrzydle i mam wrażenie, że wiało. I mam wrażenie, że mam gorączkę. I dreszcze. I kluski w gardle. Może też powinnam się poskarżyć rezydentowi? (spotkanie jutro o 9, może by iść posłuchać w celach szkoleniowych, jak przekwalifikowani z hotelu w centrum wyspy robią awanturę[2]?).

[2] Pewnie też bym robiła, zwłaszcza jakbym miała zaplanowane wyjazdy w różne zakątki z tego konkretnego miejsca.

[3] „O, so schoene Strumphose!”.

Dla tych, co wytrzymali aż do tego momentu, zapowiedź następnego odcinka: wiewiórki z pręgatymi ogonkami, latarnia morska i dużo palm.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 7, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 4


Czasem słońce, czasem hardcore (5 marca)

[Przyznam, że miałam w głowie inną wersję rzeczywistości, taką jak lubię – mglistą, oniryczną i nieco bezosobową, ale jestem zbyt zmęczona, więc będzie literalnie, dosłownie i z osobami.]

Poznań – Gran Canaria

Najdzielniejszym podróżnikiem jest moja córka. Mogliśmy sobie porozumiewawczo hmkać, kiedy gdzieś obok rozlegał się płacz i krzyk, że „we have a screamer”, bo nasza córka była i owszem, tajfunem energii, jak już się uczciwie przespała w tatowych ramionach na lotnisku, a potem w mamowych w samolocie, ale tajfunem pokrzykującym, śmiejącym się i gadającym, a nie wrzeszczącym. I lot z tych całkowicie spokojnych, a podczas międzylądowania stewardesa pozwoliła nam zajrzeć do kabiny pilotów (ciasno, ale mnóstwo guziczków). Tyle z zalet. Za nami siedział Major Sucharski w stopniu majora, który czytał na głos przewodnik, objaśniał hiszpański dla początkujących, rzucał czerstwe komplementy stewardesie („pociągająco pani wyglądała, jak pani tak machała rączkami”), a zaraz obok Naczelny Kaowiec, tłumaczący siedzącej pomiędzy nimi pani, o co chodzi ze strefami czasowymi czy wyjaśniający międzylądowanie na Gran Canarii. Bo jednak z samolotu wyszłam zmęczona jak po robotach przymusowych i z połamanym w wielu (zbyt wielu) miejscach kręgosłupem.

I tylko żal, że byłam zbyt zmęczona startem o 5:30 z pobudką o 2:30 (nawet udało mi się iść spać, zanim) i wschód słońca oglądałam poklatkowo, kiedy co kilka minut otwierałam oczy. Głęboki granat, na którym pojawiają się jaśniejsze pasma, które z kolei przekształcają się w pastelową tęczę, z najdelikatniejszym fioletem, jaki w naturze widziałam.

Gran Canaria – Fuerteventura

Najkrótszy lot jak dotychczas, polegał na tym, żeby wystartować, a potem po przeleceniu 100 km, wylądować. Bardzo urocze i zabawne.

I tylko żal, że brakuje trzeciej ręki na aparat, bo zejście w pełnym słońcu od strony oceanu – jedno z najładniejszych w życiu. Obie wyspy – Gran Canaria i Fuerte – wulkaniczne, czarno-szare na środku, a szaro-zielone na obrzeżach, ze stożkami gór/pozostałości po wulkanach malowniczo spowitymi pasemkami chmur.

Fuerteventura

Najgorszą możliwą rzeczą jest jechanie 80 km z nadaktywnie marudzącą grupą turystów z Polski, którym WTEM zmieniono hotel i całą drogę umawiali się, za co będą żądać od biura podróży odszkodowania (zaczęli od pogody, bo padało, przeszli przez latynoski repertuar brawurowo jadącego kierowcy i w ogóle skandal), po czym równie wesołe jest stanie za nimi w hotelowej recepcji i słuchanie, czego oni nie chcą. Ja skromnie nie chciałam tylko pokoju za godzinę, tylko TERAZ, bo TERAZ mi dziecko chce jeść i spać. Oczywiście zamontowane w pokoju wzmiankowane dziecko, zwijające się w kłębek na autobusowym siedzeniu, dostało nagle mega przyspieszenia i spacyfikowanie do spania trochę zajęło. Przyspieszenie między innymi zawdzięczam błyskotliwemu pomysłowi architekta, który zbudował apartamenty z dwoma schodkami pomiędzy kuchenką a pokojem dziennym, żeby go osrały lokalne gołębie. W każdym razie donoszę, że umiejętności schodzenia ze schodów znacznie się poprawiły i nawet zarejestrowano pierwsze nieśmiałe próby trzymania się ściany (uprzedzając pytanie, nie ma podobno apartamentów bez schodów, a nawet jeśli by były, to i tak by były zajęte).

Mimo że padało, a po moich kolanach skakało stworzenie roboczo ochrzczone w samolocie „szczypiorkiem” (zapewne ze względu na walory fryzury), i mimo że niespecjalnie lubię góry, to wybrzeże Fuerteventury jest niesamowite. Piekielne i ponure osypiska, porośnięte szarymi, zielonkawymi i rdzawymi porostami, obłupane kamienie, kaktusy i pękate palmy, a na tym wszystkim pasie się mnóstwo kóz w kolorach dowolnych.

I tylko żal, że zza szyby autobusu wszystko jest rozmyte i mdłe.

A lotnisko na Fuerte wielkie i piękne; spodziewałam się takiej budy jak Ławica, a zastałam nieco mniejszy Franfurt czy inne Monachium.

Cat-spotting: 1, ale za to szylkret z kremowo-rudą tylną łapą. Bardzo przyjazny.

Kelner w restauracji, próbujący po niemiecku-hiszpańsku wyjaśnić mi, gdzie są foteliki dla dzieci, wreszcie rzuca: „Następnym razem proszę powiedzieć, że pani mówi po polsku, będzie łatwiej”. Nie żebym nie dawała hintów koszulką treści „Jestem super mamą”.

I widok z okna:



PS Tylko nie lubię tego poczucia, co mi narasta wieczorem. Że czemu nie ma mnie w domu, z kotami opodal, przy małym pasiastym komputerze. Lubię być poza domem w dzień, nie lubię wieczorem i w nocy.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 6, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 10


Świat z góry

Przed każdą podróżą samolotem staram się o miejsce przy oknie. 75% przyjemności z lotu mam z patrzenia na świat z góry (pozostałe 25% to czekanie na turbulencje, taki ekwiwalent rollercostera, na który już chyba jestem trochę za stara, bo jednak się trochę boję, w przeciwieństwie do latania samolotem). Najpierw pozioma linia pasa nagle odrobinę odchyla się w dół i już. Powietrze i chmury, które muszą być zrobione z waty albo bitej śmietany. Czasem to pofałdowana przestrzeń aż po horyzont, rozświetlana na różowo-złoto słońcem, czasem pomiędzy obłokami widać świat, który wygląda jak makieta kolejki PIKO. Szczególnie lubię miasta. Każde jest inne - Amsterdam to ściśle poukładane układy scalone na wielkiej zielonej płycie głównej, Buenos Aires nocą to regularna, gęsta, iskrząca się siatka świateł, w Morzu Irlandzkim jak falochrony ustawione są małe elektrownie wiatrowe. Do Rzymu wlatuje się od strony morza, prawie że z szumem fal uderzających w piasek plaży, z zachodem słońca za plecami, do San Francisco od strony Zatoki. A Poznań nocą to rozrzucona mała garstka świateł, za to w ciągu dnia dzięki błyskotliwemu pomysłowi projektantów lotniska leci się nad Rynkiem i wzdłuż Świętego Marcina, szlakiem poznańskich zabytków. Skutkiem ubocznym tego pomysłu jest też fakt, że z i do Poznania niewiele lata. Coś za coś.

[Tekst "Przyjemność latania" dla Magazynu Business&Beauty, luty 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 16, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Przeczytali mnie, Listy spod róży - Skomentuj - Poziom: 3


W śniegu

Tegoroczna zima jest łaskawą panią. Są miejsca, w których jest głęboki, nietknięty ludzką stopą śnieg, gładko układający się i lśniący mroźnymi drobinkami w słońcu. Jakoś tak wychodzi, że do B. i G. jeździmy w okresach klęsk żywiołowych - w maju oglądaliśmy u nich powódź podchodzącą pod próg pracowni, teraz jechaliśmy przez odśnieżane przez nich 80 metrów stromej drogi, żeby patrzeć na poldery Warty pokryte lodem i śniegiem (ale tym razem nie wleciałam w nic malowniczo, jak poprzednio, to na plus). Uwielbiam ich oszklony dom z ciepłą białą podłogą, białą kuchnią i widokiem na świat.

I to są te rzadkie chwile, kiedy chciałabym mieć dom pośrodku niczego. Jeść szarlotkę z lodami i pić kawę w wygodnym fotelu z książką na kolanach, obok trzaskającego ognia w kominku, z kotami owiniętymi w różnych okolicach, oczywiście pod warunkiem, że nie musiałabym zimą wychodzić z domu, ewentualnie na krótki spacer połączony z rzucaniem śnieżkami czy cotygodniową wycieczkę do miasta na zakupy. Niestety, zapomniałam wczoraj kupić kupon na 25 milionów, więc opcja spędzenia reszty życia pod kocykiem bądź na słoneczku niebezpiecznie się oddala.

GALERIA ZDJĘĆ.

PS Sanek dalej nie ma. Kolejny sprzedawca objaśnił (nie że sam, musiałam zapytać), że kurierzy nie dochodzą. Do niego. I może dojdą w poniedziałek.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 5, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: radzewice, polska - Komentarzy: 4