Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

O soli i czarnym chl...piasku

Wprawdzie Maj lobbuje za tym, żeby cały dzień spędzić na basenie, ale stawiam odpór (cieszę się również, że Maj nie odkrył, że idea "all inclusive" zapewnia mu coca-colę i frytki w zasadzie przez cały dzień, ale to inna historia). Pozyskawszy środek lokomocji trafiliśmy do muzeum soli; trudno nie było, bo w zasadzie jest tuż obok Caleta de Fuste. Sól jak sól, się krystalizuje, zbierają łopatą, się krystalizuje itp., ale można popaczać szkielet narwala błękitnego oraz nakarmić lokalne wiewióry. Wiewióry są obłędne, kiedy dostaną kawałeczek bułki, oddalają się i zaczynają subtelnym ćwierkaniem informować innych członków stada, że przyszli frajerzy i rozdają. I potem nagle z kilku stron widać, jak po murkach gnają w kierunku karmienia z rozwianymi ogonami, po czym skromnie zatrzymują się metr od i udają, że one tylko tak przechodziły. Stawiam, że muzeum ma bydlątka na etacie (wstęp 5 euro od dorosłych, dzieci lat 4 nie płacą, ale do wiewiórów można bezpłatnie, bo przełażą przez ogrodzenie).

Nie chciało nam się ponawiać całej trasy z 8. marca sprzed trzech lat, ale jakoś tak z rozpędu wyszło, bo chciałam pojechać po czarny piasek do Ajuy. Górki są dalej przerażające, z wąskimi drogami, widoki nieco rekompensują, ale i tak stres jest. Nie, nie prowadziłam i nie zamierzam, życie mi miłe. W Ajuy nagle był nieduży sztorm i fale na kilka metrów. Coś pięknego i niedrogo, ale ponownie odpuściliśmy zwiedzanie jaskiń. Za to zachód słońca - spektakularny.

Więcej zdjęć będzie potem. Strasznie męczące jest to odpoczywanie.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ z Salinas del Carmen i z Ajuy (oraz notka sprzed 3 lat).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 7, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 1


O najlepszych Trzech Królach ever

Od wczorajszego wieczora zadaję sobie pytanie, czemuż ach czemuż żyję w kraju, w którym dzień zimą trwa od 7:30 do 16:00, a żeby wyjść z domu należy nałożyć na siebie kilka centymetrów przyodziewy. Więc dzisiaj nie dość, że dzień zakończyłam zachodem słońca w marinie, to nawet się spociłam, siedząc na plaży w cienkiej sukience. Tylko dlatego w sukience, że uznałam kostium kąpielowy w styczniu za ekstrawagancję, ale oczywiście srodze się myliłam. Poprawię się. Tak, wiem, mogłabym się powstrzymać, ale przynajmniej też mieliście dziś wolne.

Jest lepiej niż poprzednio, kiedy wylądowałam na Fuerteventurze już chora, a po drodze złapałam trzy kolejne schorzenia. Jest progres, zdecydowanie. Progres też jest w majowych gabarytach - trzy lata temu było tak.

Co mnie dziś zachwyciło: ostrzeżenie na lokalnych papierosach lakonicznej treści "fumar mata". Prawie jak "cukier krzepi". To, że wszędzie choinki, na bungalowy pod palmami i bugenwillami wspinają się figurki mikołajów, a same palmy magicznie ozdobione są lampeczkami. Tylko przy basenie raczej "Club Tropicana" niż "Last Christmas". Że konieczne są ciemne okulary, chociaż w tym roku i w krainie ziemniaka słońca sporo. I że lokalne koty są przyjazne, grube i jakże leniwe.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 6, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 5


Wielkopolska w weekend - Borówiec

[22.12.2013]

Zima zimą, ale skoro dobrzy ludzie donoszą (dzięki, Maciej!) pojechaliśmy w umowny plener - do Borówca, gdzie znajduje się największa w Europie makieta z kolejkami, lotniskiem, karuzelami, autobusami i co ino. Nie ukrywam, że pojechało tam moje wewnętrzne dziecko, chociaż dziecko zewnętrzne również było zachwycone, zwłaszcza że można było przyciskami wprawiać niektóre elementy w ruch (i owszem, spędziliśmy przy karuzeli łańcuchowej, która kręciła się na żądanie, ładnych kilkanaście minut). I nie ukrywam, że wyszłam zachwycona. Wszystko świeci, pociągi jeżdżą, są tunele, domki, zamek ze smokiem, kolejka górka i pożar w domku. Oraz kilka mikrowypadków. Wszystko w skali 1:87. Jakby Borówiec był ciut bliżej, a nie dokładnie po przeciwnej stronie Poznania, byłby to mój dream job. Makieta działa w dwóch trybach - dziennym i nocnym (w nocnym na niebie są gwiazdy!), sympatyczni panowie przesuwają szybki do zdjęć, a dla mikrej młodzieży są plastikowe stołeczki, którymi można suwać po całej sali, żeby widzieć lepiej. Na miejscu można kupić elementy do budowania makiet, ale nie sprzedają wysokometrażowego domu, żeby mieć miejsce na taką makietę. Ubolewam.

Adres warto sobie wpisać w GPS, bo nie jest łatwo trafić - plakat z informacją, że to właśnie tu, jest tylko przy zakręcie w ulicę Uroczysko.

GALERIA ZDJĘĆ.

Przy okazji skorzystaliśmy z lokalizacji i poszliśmy na obiad do pobliskiej Eatalii. Pozytywne opinie są zasłużone; chociaż nie miałam pojęcia, na czym polega metoda "sous vide", obiad był naprawdę dobry. Dla młodzieży malowanki i kredki, niezły wybór wina, a sądząc z zajętości stolików - nie tylko ja tak uważam. Ceny z tych wyższych.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 23, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: borówiec, poznań - Komentarzy: 1


Berlin: noc i dzień

[14/15.12.2013]

Może i jarmarki są przaśne, ale to jest właśnie taka zaszłość, która kojarzy mi się ze świętami. Nie galerie handlowe, nie klikanie przed monitorem, tylko kolędy wykonywane na kiepskim instrumentarium (wiem, wiem, grają też "Las Christmas" w wersji disco, co robić), stragany z bombkami, świeczkami, ozdobami, drewnianymi zabawkami, matrioszkami i już typowo niemieckimi jabłkami w karmelu. W tym roku pachniało Glühweinem, oprócz waty cukrowej i migdałów w cukrze był raclette, węgierskie langosze i lukrecjowe żelki.

I światełka.

I wielojęzyczny tłum. Niemcy, Rosjanie, Polacy i bliżej nieokreśleni anglojęzyczni. Sporo palących, sporo w rękach dzierżyło szklanki z gorącym glühweinem. I wszędzie dzieci. Zachwycone karuzelami albo - wręcz przeciwnie - doświadczające traumy na kręcącym się koniku. Moja córka była w tej pierwszej grupie, domagającej się nielimitowanego dostępu do rozrywek. Szczęśliwie - poza diabelskim młynem - może odbywać je już samodzielnie; diabelski młyn z nami. Staram się nie projektować moich strachów na dziecko, które wierci się w małym wagoniku, żeby wszędzie spojrzeć, ale za każdym razem w środku mam herzklekoty. Tym razem bolało mnie, bo drzwiczki były zamknięte tylko na elektronikę, a nie łańcuch czy solidny skobel. A umówmy się, że widziałam już taką elektronikę, że Wam się nie śniło (i kilka filmów katastroficznych o spektakularnych kolapsach w wesołych miasteczkach, a to nie pomaga). Jak to mawia pediatra naszego dziecka przy okazji wizyty: "Państwa problemem jest to, że państwo za dużo myślą". Więc owszem, myślę za dużo, a mimo to dalej włażę do trzęsącego się wagonika.


(serio, wyżej niż wieżowce!)

W tamtym roku byliśmy pod zamkiem w Charlottenburgu, w tym roku przy St. Marienkirche (na placu między Karl-Liebnecht-Strasse i Spandauer Strasse) oraz przy centrum handlowym Alexa (na skwerze między Dirksenstrasse i Voltairestrasse). Przeszliśmy też obok nastrojowego Gendarmenmarktu (między Jaegerstrasse i Charlottenstrasse), niestety był płatny. I jakkolwiek nas to nie odstraszało, bo 1 euro od łebka miało iść na jakiś cel charytatywny, to 200-osobowa kolejka do kasy po bilet, z którym się następnie stało w drugiej kolejce, gdzie pan te bilety przedzierał, i owszem.

I serio, believe it or not, widzieliśmy Maczetę z wózkiem niemowlęcym. A przynajmniej jego doppelgangera.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 16, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: niemcy, berlin - Komentarzy: 2



I'm gonna get you, little fishy

[15.12.2013]

Ponieważ ostatnim razem byliśmy w berlińskim Legolandzie (5/10 - dużo klocków w różnych grupach wiekowych, trochę budyneczków, przejazd piracką "łódką", ale ciasno, ciemno, szatnia cholera wie gdzie; za 16/10 euro to dosyć zbójecka cena jak za plac zabaw z kulkami[1]), poszliśmy do Sea Life.

Niestety, tu było podobnie - brak szatni, wleczenie się z ciężkimi kurtkami w tłumie, bo jeden kierunek zwiedzania, nie jest bardzo zabawne. Ciemno, więc robienie zdjęć dość pretekstowe. Akwaria malutkie, ładnie wyeksponowane ryby, ale poznańska Palmiarnia ma więcej, tyle że na mniejszej powierzchni. Nie wspominając o akwarium przy zoo.

Co mnie absolutnie zachwyciło, to labirynt - między podporami z pseudo korala lustra. Albo przejście. Jak w kalejdoskopie, radośnie zgubiłam się od razu, Maj był nieco zaskoczony, ale szybko chwycił ideę, że trzeba wystawić rękę, żeby nie pacnąć nosem w szybę. Iluzja świetna, mimo innych zwiedzających.

Akwarium w hotelu Radisson, z którym Sea Life sąsiaduje (wizyta w pakiecie), rozczarowało mnie niezmiernie. Nakręcona zdjęciami z sieci spodziewałam się ogromnego cylindra, pełnego ładnie zaaranżowanych ryb. Niestety, cylinder jest dość brudny, ryb niespecjalnie dużo, wjeżdża się do środka windą, która słabo się nadaje nawet do oglądania, nie wspominając o fotografowaniu. Miłe, ale nie warto się nastawiać.

Hitem i tak była gumowa jaszczurka za 1 euro, bo wyjście przez sklep z pamiątkami oczywiście.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Jakkolwiek daleka jestem od oceniania, że coś się "nie opłaca", tak tutaj warto rozważyć kupowanie biletów przez internet (40% taniej) oraz na więcej atrakcji jednocześnie. W ramach pakietu jest Legoland, Sea Life, Madame Tussauds czy Berlin Dungeon, wychodzi znacząco korzystniej.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 15, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy - Skomentuj